[ Pobierz całość w formacie PDF ]

cicho! Tak właśnie było, prawda? * Fredric czuł szybsze bicie serca, szumiało mu w uszach;
jego własne słowa o nim samym brzmiały jak kamień wrzucony do metalowego cylindra.
Wszystko wirowało, nie wiedział już, kim jest ani co chce właściwie osiągnąć tą idiotyczną
rozmową, pragnął po prostu znalezć się jak najdalej od tych parszywych kundli, które nie
miały już jedzenia w swoich miskach.
* Stop! * Eckerim przytrzymał go mocno.
* Jesteś oszustem! * Vanderalt zbliżył swoją twarz do jego policzka. * Kolor skóry jest
fałszywy, farba rozmazuje się, spływa!
Fredric wyrwał się i upadł na stół. Kilka szklanek zostało wywróconych i zbitych.
* Sztuczna broda! * Krzyk Vanderalta przerwał ciszę, która zapanowała nagle w restauracji.
Wybiegł na plac i zderzył się ze sprzedawcą papirusów. Przecisnął się pomiędzy autobusami.
Obejrzał się, nikt go jednak nie gonił. Idiota, idiota, idiota!, myślał, gdy przechodził przez
ulicę Tah*rir, nie zauważając samochodów, które zatrzymywały się z piskiem opon i trąbiły
jak opętane.
Uspokoił się dopiero przed biurem podróży PAN*AM. Długo przyglądał się swojemu odbiciu
w sklepowej wystawie. Jego oczy wyglądały jak dziury wypalone w poplamionej derce.
Malutkim wilgotnym dłoniom deszczu udało się zmazać krem z jego twarzy. Jeszcze chwila,
a zostałby zdemaskowany. Zirytowany zerwał brodę i okulary. Wytarł twarz chustką. Poprosił
ulicznego sprzedawcę owoców o papierową torbę i wepchnął do niej całe przebranie.
Zostawił tylko perukę i kapelusz.
Zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Wszystkie katastrofy i cała frustracja, która stała się jego
udziałem w ciągu ostatnich kilku dni, sprawili, że stał się skrajnie drażliwy. Jego rdzeń
kręgowy wibrował. Martwy narkoman i dwa warczące psy Eckerim i Vanderalt doprowadziły
go do granicy wytrzymałości. Zachował się jak ostatni dureń. Powinien był podejść
profesorów podstępem. Zadawać im dwuznaczne pytania. Posuwać się małymi krokami,
przypochlebiać. Nie naciskać ich tak, jak to zrobił. Był teraz tak samo mądry, jak przed
rozmową. A właściwie czuł się o wiele głupszy.
Przeszedł przez most Tahrir i dotarł do ulicy El*Nil. Zbliżała się dziewiąta, już dawno zrobiło
się ciemno. Wieczór był wilgotny i duszny. Powietrze ciężkie i utrudniające oddychanie.
Szedł chodnikiem wzdłuż biegu Nilu. Jak długo będzie musiał błądzić w ten sposób w tym
szalonym mieście, które groziło mu śmiercią na co najmniej sto wymyślnych sposobów?
Tygodnie? Miesiące?
* Pocałuj Kair w wielbłądzią dupę. * Te zupełnie nie w jego stylu słowa przyszły mu zupełnie
naturalnie. Zatrzymał się i zaśmiał głupkowato, unosząc głowę w kierunku żółtawej trującej
mgły spalin, która zasłaniała gwiazdy na niebie.
Nogi niosły go same w kierunku anonimowego hotelu, w którym wynajmował pokój.
Zatrzymał się gwałtownie. Zacisnął pięści. Czyżby miał się poddać? Czyżby tajemnica,
zagadka, Wielka Zagadka sprawiła, że Drum wreszcie stanął pod ścianą z przepaską
zasłaniającą oczy? Czy totalna kapitulacja, skrywająca wszystko ciemność jest kolejnym
stadium? Czy w takim stanie może wrócić do Toba i garnków w  Kasserollen"?
Nigdy.
Wyprostował się i spojrzał na przeciwległy brzeg Nilu. Jego wzrok zatrzymał się na neonie.
CAIRO CHRONICLE * głosiły niebieskie i czerwone litery. Właśnie. Wieczór jeszcze się nie
skończył. Wciąż ma do załatwienia kilka spraw.
Zawrócił. Po raz kolejny przeszedł na drugą stronę Nilu. Zgubił się na chwilę w plątaninie
wielkich ulic, więc zapytał o drogę w kiosku z gazetami i wreszcie dowiedział się, którędy ma
iść do siedziby  Cairo Chronicle". Jeśli się nie myli, o tej porze wciąż powinni tam siedzieć
jacyś ludzie.
Udało mu się stopniowo uspokoić myśli. Wszedł głównym wejściem do budynku z białego
wapienia, w którym mieściła się siedziba gazety. Zatrzymał się przed tablicą, pod którą stała
grupka ludzi czytających z zapałem wieczorne wydanie dziennika. Panowała wśród nich
najwyrazniej radosna atmosfera.
Z zaciekawieniem zerknął ponad ramieniem niskiego mężczyzny w okularach i otworzył
szeroko oczy. Nagłówek na pierwszej stronie wydrukowany został pogrubioną czcionką:
 BEZWARUNKOWA KAPITULACJA WOJSKOWYCH".  BUNTOWNICY PODDAJ
SI PO OSTATECZNEJ KOMPROMITACJI". Poniżej znajdowały się zdjęcia wielu
oficerów. Od razu rozpoznał pułkownika Tavallana.
Fredric przepchnął się bliżej i stanął tuż pod tablicą. Czytał, czując, że nie jest w stanie
opanować śmiechu. Wszystko rozegrało się właśnie tak, jak zaplanował: wojskowi zostali
wyśmiani po tym, jak pokazali w telewizji jakiegoś dziwnego osobnika utrzymującego, że jest
Norwegiem Fredrikiem Drum. Po pierwsze, osoba ta w najmniejszym stopniu nie
przypominała sławnego znawcy epi*grafów, po drugie zaś, jak powszechnie wiadomo,
Fredric Drum stał się czwartą ofiarą niewyjaśnionej serii morderstw wewnątrz piramidy.
Głupawy blef oficerów, który został nazwany wyjątkowo żenującym, udowodnił także, że
przywódcy buntu są oderwanymi od rzeczywistości fantastami i egoistycznymi
karierowiczami dowodzącymi skorumpowaną i mało przydatną społeczeństwu armią.
Przywódcy buntu postawieni zostaną przed sądem wojskowym i sprawiedliwie osądzeni.
Poniżej wydrukowano dwa mniejsze zdjęcia jego samego: tak wyglądał w rzeczywistości, a
tak na filmie oficerów. Podobieństwo zdecydowanie nie było uderzające.
Wycofał się. Czuł, że unosi się w powietrzu nad marmurowymi kafelkami, którymi wyłożony
był korytarz redakcji gazety. Ciekawe, czy coś takiego zdarzyło się już kiedykolwiek w
historii: martwa osoba tłumi wojskowy bunt. Sama ta myśl wydała mu się fascynująca i nad
wyraz rozweselająca. Musiał być śmiertelnie niebezpieczny.
Wystarczy, że kiwnie palcem wskazującym, a Nil przemieni się w niepozorny strumyk.
Nie należy zatem żartować nawet z martwym Fredrikiem Drum. %7łyjący musiałby być
niewątpliwie czymś na kształt czarnej dziury, straszliwej, pożerającej całą znajdującą się w
pobliżu materię.
Odetchnął. Stał na marmurowej posadzce. Ludzie mijali go, zupełnie nie zwracając na niego
uwagi. Chciało mu się pić. I jeść. Miał ochotę na wino. Zrobi teraz to, co musi zrobić. Teraz.
Podszedł do kobiety stojącej za kontuarem. Zapytał, czy może kupić wszystkie wydania
 Cairo Chronicle", poczynając od gazet z zeszłego miesiąca, kończąc zaś na dzisiejszym
numerze. Kobieta uśmiechnęła się do niego radośnie. Da się to załatwić. Zniknęła za półkami,
nie było jej dość długo, wreszcie wróciła, niosąc wielki stos gazet, który położyła przed
Fredrikiem. Zapłacił trzy funty, grzecznie podziękował, wepchnął wszystko do plastikowej
torby, którą dostał, i poszedł.
Nie ważył się wejść do modnych restauracji przy hotelach bez dostatecznego przebrania.
Zamiast tego znalazł na ulicy El Man*sur, tuż obok amerykańskiego uniwersytetu, knajpkę, w
której serwowano wino,
Zamówił baba gaoug, pieczone danie z mięsa z bakłażanem, cytryną, czosnkiem i porem. A
także butelkę czerwonego wina Omar Khayyam oraz dzbanek wody z lodem.
Jadł, przeglądając dokładnie gazety.
Morderstwa. Musiał się o nich wszystkiego dowiedzieć, od a do z. Mogły być jakieś
szczegóły, informacje, wypowiedzi, które naprowadzą go na jakiś ślad.
Gdy butelka wina została opróżniona do połowy, przeczytał już wszystko. Czuł, że kręci mu
się w głowie. Wszystkie morderstwa miały wspólne cechy: dokonywano ich w środku dnia,
gdy natłok turystów był największy. Ofiary spoczywały w sarkofagu, z rękami złożonymi na
piersi, sprawiając wrażenie spokojnych. Ich twarze były jednak wypalone przez kwas. Umarli,
nie wydając z siebie ani jednego dzwięku. Zmierć następowała momentalnie; obdukcja [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl