[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mu trzeba. Susan jak Tony.
Ona zna tę górską drogę jakby sama tam była. Widzi ją z tą samą wyraznością,
z jaką ślepy Tony widział drzewo, w które strzelił. Widzi polanę, manekiny, barak przy
zakręcie drogi. I Tony ego, potykającego się o grube ciało Raya. Lecz wokół miejsc ta-
kich jak te wyżera wszystko kwas, zgniatają się kartki.
Istnieje w tym przeczucie luzno zwisających wątków, ale trudno je sobie przypo-
mnieć. Susan ciekawa jest, co wydarzyło się poza tą historią. Wracając chociażby do
chaty: Co ostatecznie Bobby powiedział tym ludziom? Czy kupili to? Czy miałoby to
znaczenie? A Louise Germane, pozostawiona z tyłu i zapomniana? Jej chyba wszystko
jedno.
Dom w Maine, z gankiem i zasłonami, przypomina jej dom, który Edward od-
wiedzał mając lat piętnaście, a potem kiedy się pobrali. Wszystkie te zasłony... Widzi
Tony ego, patrzącego na to w swojej mrocznej archetypowej ślepocie i czuje wokół sie-
bie znaczenia, których nie może dostrzec. Zastanawia się, czy są prawdziwe, czy to tylko
jej imaginacja. Jak długo to będzie trwało, jeżeli w ogóle, zanim będzie wiedzieć?
Chce rozmawiać i nie chce rozmawiać. Co ona może powiedzieć? Wstyd przyznać
się Edwardowi, jakże ślepą się czuje. Gdyby tylko czytelnicy mogli bić brawo, a pisa-
rze się kłaniać. Ona może to zrobić. Może bić brawo, uczciwie powiedzieć Edwardowi,
że podobała jej się książka, a krytykę może przełożyć. Bawiła się dobrze i poczuła żal,
kiedy skończyła. To go zadowoli. Czy poleciłabyś ją przyjaciołom? Zależy komu. Czy
poleciłabyś ją Arnoldowi? Pewnie, że tak. Odpowiadałaby mu.
Wciąż otrząsa się z tajemniczego lęku, tkwiącego gdzieś w jej umyśle, ale to jej pry-
watny problem, nie ma nic wspólnego z książką.
PO
JEDEN
Przyjeżdża Arnold, a potem Edward. Susan Morrow jest tak napięta, że zapiera jej
dech w piersiach. Odczuwa lekceważenie jednego dla drugiego, jakby to ją lekceważo-
no. Arnold uważa Edwarda za nieudacznika, zawsze tak było. Kiedy spotkali się po raz
ostatni, parę lat temu, przypadkiem, w Chicago, Arnold postawił Edwardowi drinka.
Klepał go po plecach, mówił o wartościach kulturowych i osądził go jako wyczerpane-
go. Edward ignorował obiekcje Arnolda co do niejasności w sztuce, unikał tematu te-
razniejszości, przeszedł na baseball i oceniał Arnolda jako prostaka.
Susan wykonuje swoją dzienną pracę, dzieciaki do dentysty, sklep, plan spotkania
z Arnoldem wieczorem na O Hare. Wystraszona tym, co Arnold może jej przywiezć,
zwraca swe myśli ku Edwardowi, który przyjeżdża jutro. Spodziewa się pewnie krytyki,
pytań, które przełożyła na potem.
Wolałaby zostawić książkę tam, gdzie ona była zeszłego wieczoru, i działać w opar-
ciu o swój rozum, ale dla Edwarda sformułuje opinię o tym, co jej się podobało, a co
nie. Różne przymiotniki. I pytania, które ułatwią jej zrozumienie przy niepewnych od-
powiedziach. A na pytanie Edwarda: Czego brakuje w jego książce? też ma swoją, fi-
glarną odpowiedz.
Wieczór. Spotyka się z Arnoldem na O Hare, próbując cieszyć się, że go widzi.
Całuje go, bierze go pod rękę, Arnolda Misia, co zawsze wygląda na zdezorientowanego
w miejscach publicznych, z siwiejącą brodą, krzaczastymi brwiami, zmartwionego ba-
gażem, pogrążonego w zamyśleniu, pochłoniętego czymś. Czym? Susan nie wie. On nie
mówi. Czeka na jego niechciany prezent i wstrzymuje naglące pytania, które doprowa-
dzają ją do szaleństwa.
Zawozi go do domu zatłoczoną ulicą. On, jak gdyby nic się nie wydarzyło, opo-
wiada o spotkaniach, ludziach, których widział, o wykładach, na których był. Opisuje
226
rozmowy z instytutem Cedar Hall. Chickwash, co za zaszczyt dla niego, gdyby tylko
jego matka żyła! Spodziewa się zaproszenia w ciągu tygodnia. Susan przypomina sobie
jego obietnicę przedyskutowania tego z nią przed podjęciem decyzji, ale wygląda na to,
iż jemu się zdaje, że taka dyskusja została już przeprowadzona. Jeżeli mu o tym przypo-
mni, on powie, że myślał, iż wszystko jest ustalone. Susan obawia się, jakie inne nowo-
ści takie przypomnienie mogłoby wydobyć.
Zamiast tego napomyka o spodziewanej wizycie Edwarda. Jadąc, opisuje jego po-
wieść, ale czy Arnold słucha, nie jest w stanie powiedzieć. Ona mówi poprzez szum wia-
tru za oknami samochodu, on się nie odzywa. Przedstawia mu swój plan zaproszenia
Edwarda na kolację. Jutro wieczorem. Powtarza, bo Arnold tego także nie słyszy. Och,
wybacz mi odpowiada. Będziesz musiała sobie poradzić beze mnie, jutro wieczo-
rem muszę popracować...
Tej nocy Susan Morrow ma stosunek. Ze swoim własnym Arnoldem, na ich własne
sposoby, z ich dwudziestopięcioletnią historią. Nie spodziewała się tego, przy jego zmę-
czeniu, jej podenerwowaniu czymś rozpraszającym ją. Poczuciem żalu, współczuciem
sobie samej, wszystkimi wyrzeczeniami. Jego lekceważeniem jej przygód, jak ta ostatnia,
z powieścią Edwarda, tak samo ważną dla niej jak przygody Arnolda w Nowym Jorku
dla niego. Przy tej jego całkowitej obojętności... Tak więc nie spodziewa się tego i jest
już wpół drogi do klapy snu, kiedy on kładzie na niej swoją niedzwiedzią łapę, w uprzy-
wilejowany intymny sposób i sprowadza ją gwałtownie z powrotem.
Z powrotem do starego świata ciał nocą, znamionowanego jej sutkami, szyją, bio-
drami i podbrzuszem, jak również jego spoconymi żebrami, owłosionymi nogami, pa-
chami i brodą, a także ich językami i w końcu jego nie zabezpieczoną, tłustą kiełbaską,
pchającą się w ciemne, wilgotne czułości poniżej jej miednicy. Susan zapomina swoje
skargi, zapomina się w przynoszącym ulgę skowycie, chwaląc swą politykę bycia wierną
i prawdziwą, czy to w Chicago, czy to w Waszyngtonie, a wszystko inne niknie, łącznie
z Edwardem i Marilyn Linwood. Albo i nie niknie. Myśli o nich podczas gdy Arnold
stacza się z niej zastanawiając się, jak by się sobie spodobali. Po wszystkim, on (kto?
Arnold oczywiście) kładzie głowę na jej ramieniu i jęczy: Wybacz mi, och, wybacz...
Już dobrze mówi ona, jak matka, gładząc jego głowę, nie ośmielając się spytać, co
niby ma mu wybaczyć.
Następnego dnia czeka na Edwarda. Jego kartka mówiła, że zatrzyma się w holetu
Mariott, ale nie było dokładnie określonego planu spotkania. Spodziewa się, że zadzwo-
ni, a wtedy ona zaprosi go na kolację. Czeka cały ranek i część popołudnia, podeks-
cytowana i nerwowa. Tymczasem światło dnia gasi żar nocy z Arnoldem. Jak zwykle.
Denerwuje ją to jego ignorowanie Edwarda. Od dwudziestu pięciu lat oficjalny dogmat
Edward jest nieważny. Chciałaby, aby Arnold przeczytał jego powieść. Chciałaby
227
tego, jakby to ona sama ją napisała. Rośnie w niej ta myśl. Wcisnąć Arnolda w tę książkę,
wysłać go przez las razem z Tonym, niech pocierpi nad szokującą stratą i przykrym od-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]