[ Pobierz całość w formacie PDF ]
numerów i wielokrotnie bardziej opięty na brzuchu. Na swetrze miał jeszcze wełnianą, sportową
marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach i wzorzystą chustką do nosa w kieszonce na piersi, co
nadawało mu bardzo rutherfordzki wygląd. Na ziemi, między nogami, trzymał skórzaną aktówkę.
Gdyby ktoś do niej zajrzał, przekonałby się, że jest pusta - pewnie jak głowa dużego. Stuart
sprawiał wrażenie całkowicie zrelaksowanego i jak najbardziej miał do tego prawo, bo poza mną
tylko on ze wszystkich zebranych wiedział, co się będzie działo.
Obok Stuarta siedział mój ostami gość, Niels van Zandt. Poza domem wyglądał na drobniejszego,
jasne oczy miał czujne i bystre, widać też było, jak bardzo jest podekscytowany faktem, że znalazł
się w dawnych pomieszczeniach rodzinnej firmy. Na chłód zwracał chyba akurat tyle samo uwagi,
co na to, że oddycha, choć miał na sobie tylko kaszmirowy sweter i sztruksowe spodnie; ściskając
pomarszczonymi dłońmi rączkę laski, siedział na pustej beczce po ropie z taką miną, jakby w ogóle
nie ruszał się z wygodnego fotela przed płonącym kominkiem. Ja też trochę zatęskniłem za czymś
takim, bo bardzo przydałby mi się w tej chwili łyczek bourbona na nerwy.
- Dziękuję wszystkim za przybycie - zacząłem, patrząc na siedzącą przede mną grupkę ludzi i
pokazując im dłonie w geście powitania. - Niektórzy z państwa już się chyba znają, ale mam
nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe, jeżeli kogoś przedstawię. Chodzi o tego pana, który
siedzi po mojej prawej ręce - powiedziałem, wskazując na Stuarta. - Nazywa się Henry Rutherford
i jest moim adwokatem. Pan Rutherford jest tu po to, żeby dopilnować, by cokolwiek tu dziś
powiem, nie zostało użyte przeciwko mnie.
Spojrzałem na Burggravego i nadkomisarz Riemer. Zaczekałem, by to potwierdzili. Co też
uczynili, choć niechętnie.
- Stwierdzam - włączył się Stuart, wczuwając się w swoją rolę
- że przedstawiciele policji zgodzili się na te warunki.
Myślałem, że może każe i to im potwierdzić, ale Stuart, jak każdy profesjonalny oszust, wiedział,
że nie wolno mu przeholować. Burggrave i Riemer patrzyli na niego z wyraznym niesmakiem, ale
jemu to zupełnie nie przeszkadzało, bo jako Rutherford był ponad takie sprawy. Prawdę mówiąc,
grał swoją rolę tak przekonująco, że Kim chyba nie mogła uwierzyć, że pompatyczny typ, którego
miała teraz przed sobą, i oszalały bandyta, który trzymał pistolet przy jej skroni, to jedna i ta sama
osoba.
- Jak większości z państwa wiadomo - ciągnąłem - budynek, w którym się teraz znajdujemy,
był kiedyś głównym magazynem i szlifiernią diamentów firmy Van Zandt. Pan Niels van Zandt
- wykonałem gest w kierunku starego, lecz krzepkiego jegomościa - jest bratankiem Larsa
van Zandta, założyciela rodzinnej firmy jubilerskiej. Pan van Zandt zgodził się spotkać dziś z nami,
by potwierdzić pewne fakty, których bez niego moglibyśmy się jedynie domyślać. Jeszcze raz
dziękuję panu za przybycie.
Van Zandt skłonił głowę i trochę po królewsku kiwnął do mnie dłonią, jakby pozwalał mi mówić
dalej. Gdybym był wojskowym, zaraz bym mu zasalutował; że jednak nie umiem salutować,
pochyliłem głowę, jakbym zdejmował przed nim czapkę. Takie oznaki szacunku najwyrazniej
sprawiały mu przyjemność, więc dalej odgrywałem farsę.
- Ponieważ miałem wcześniej przyjemność porozmawiać z panem van Zandtem, mogę
państwa poinformować, że jego rodzina zajmowała się diamentami już od początku XIX wieku.
Przede wszystkim sprowadzała surowe kamienie z dawnych kolonii holenderskich i dokonywała
ich obróbki tu, na miejscu, w Amsterdamie. Potem sprzedawano je najlepszym jubilerom i
detalistom na całym świecie. Firma szybko zdystansowała konkurencję i stała się jedną z
najważniejszych w swojej branży.
- Zwołał nas pan tu na lekcję historii? - zapytała ostro Riemer.
- Wcale nie - zapewniłem ją. - Ale te informacje mogą okazać się przydatne. Przyznam też,
że opowiadanie pana van Zandta bardzo mnie zafascynowało. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem -
nadal kadziłem van Zandtowi - że firma Van Zandt była jednym z największych przedsiębiorstw w
swoim kraju.
Van Zandt pokiwał głową z usatysfakcjonowaną miną.
- Wszyscy tu obecni wiedzą też, że Michael Park, Amerykanin, poszedł do więzienia za
zabójstwo ochroniarza, dokonane podczas kradzieży nieoszlifowanych diamentów ze skarbca
firmy. Nieszczęsny ochroniarz nazywał się Robert Wolkers. A to - powiedziałem, wskazując na
Kim - jest jego córka, Kim Wolkers.
Wszyscy spojrzeli na nią równocześnie, choć najszybciej przekręciły się głowy Burggravego i
Riemer. Kim zachowała spokój, ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła. Tylko jej oczy przeniosły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]