[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zapomnianych przeszło tysiąc lat temu.
To właśnie przed nimi po dziś dzień arabskie matki ostrzegają w nocy swoje dzieci, a
starzy mężczyźni miotają przeciw nim przekleństwa. To o nich nawet najsurowiej zabronione
masochistyczne kulty ośmielają się zaledwie szeptać. Tak właśnie wygląda Czterdziestu
Grabieżców Życia, zjawisko na tyle przerażające, że choć— arabskie legendy zatarły
prawdziwą o nim pamięć, to nie zdołały wymazać jego nazwy, wplatając ją w opowieść o
bandytach i rabusiach.
Obserwującej tę scenę pannie Johnson wystąpiła piana na usta. Kobieta popadła w
histerię, zaczęła kroić szablą własne ramiona, a gdy na podłogę spłynęły pierwsze krople
krwi, zacisnęła lewą dłoń na ostrej jak brzytwa klindze, tuż poniżej rękojeści i nie zwalniając
chwytu przeciągnęła nią w dół, raniąc się głęboko i odcinając zupełnie dwa lub trzy palce. W
geście triumfu uniosła w górę okaleczone ramię, a jej samopoświęcenie zdawało się wlewać
w dżinna nowe siły. Przybrawszy postać błyszczącej, spotworniałej modliszki o potężnych
szczypcach i szczękach, energicznie ruszył ku nam przez dym.
Anna chwiała się z wyczerpania, ale nie śmieliśmy do niej podejść, by dżinn nie
skorzystał z momentu zamieszania, jakie mogłoby się wtedy wytworzyć. Kolejny raz
półksiężyc powędrował w górę i rozległa się arabska mowa. Owadzi kształt przystanął z
wahaniem.
Panna Johnson cięła swe szaty zapamiętale, aż opadły w strzępach, odsłaniając
pokaleczone ramiona. Schwyciła się wówczas kciukiem i jedynym ocalałym palcem lewej
dłoni za blady sutek prawej piersi i odcięła go szybkim ruchem szabli. Był to przerażający,
budzący mdłości widok — lecz owo masochistyczne samookaleczenie zdawało się ją tylko
bardziej podniecać. Rozmazywała własną krew po całym ciele, jakby dostarczało to jej
zmysłowej rozkoszy.
— Hathoka! — krzyczała. — Hathoka jinhatha!
W tym momencie Anna zemdlała. Profesor Qualt błyskawicznie klęknął przy niej,
chcąc podnieść srebrny półksiężyc, ledwie go jednak dotknął, odskoczył jak oparzony.
— Jezu, to jest rozgrzane do czerwoności! Nie mogę tego podnieść!
— Wynośmy się stąd! — krzyknąłem. — Zobaczę, czy dam radę…
Dżinn w swej pierwotnej formie nadrzędnej znajdował się bliżej, niż oceniałem to
poprzez dym. Gdy usiłowałem dopomóc profesorowi w wyciągnięciu Anny na korytarz,
biaława macka uderzyła mnie z boku w twarz, napełniając policzek piekącym kłuciem,
przypominającym zetknięcie z parzącą meduzą. Moja twarz!
Odepchnąłem mackę ramieniem i uniosłem głowę. Dżinn wlókł się ociężale przez
pokój, oleisty i złowieszczy. Blada kałamarnica, która tej nocy wzbudziła moje największe
przerażenie. Pośród jej splotów zaczęła się nagle materializować twarz Maxa Greavesa,
wpatrzona we mnie z pozbawionym humoru uśmiechem, jakby mój strach napełniał ją
rozkoszą.
— Max — szepnąłem. — Max, proszę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]