[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zblize do ogniska, obydwaj wartownicy zobacza mnie z pewnoscia. A gdyby nawet udalo
mi sie ich powalic, zdaza podniesc alarm. Czy potrafie wiec wyzwolic Dzafara z wiezów?
Czy wiem, dokad sie z nim udac? Na prerie? Przeciez tam stoja warty! Podciagnac go na
lassie? Gdyby nawet Dzafar umial drapac sie po górach, czerwoni pochwyca nas, zanim
zdazymy dotrzec do cypla. Nie chcac sie narazac na zbyt wielkie niebezpieczenstwo,
zrezyg-nowalem z tego planu.
Cóż jednak poczav? Dzafara musze uwolnic. Sprawa jest bardzo prosta. Na dole lezy
wódz. Próba obezwladnienia go grozi wprawdzie równiez gardlem, ale badz co badz
latwiejsze to, niz schwytanie Persa. Jezeli mi sie manewr uda, oswobodze jenca przez
wymiane.
Po krótkim namysle przerzucilem koniec dlugiego lassa i spusci-lem sie po nim. Dotarlszy na
dół, zaczalem nadsluchiwac. Cisza, zadnego szmeru. Wódz lezal opodal. Spi z pewnoscia;
gdyby czuwal, uslyszalby szelest.
Podczolgalem sie ku niemu po ziemi. L,ezal z glowa oparta o skale.
Przyblizylem ucho; oddychal miarowo. Podnioslem sie nieco ujalem go lewa reka za szyje,
równoczesnie zas wymierzylem mu dwa potezne uderzenia piescia. Zadygotal jak w febrze,
potem zamarl w bezruchu. Gdym cofnal reke od szyi, lezal jak trup.
Pierwsza polowa planu udala sie. Teraz trzeba wciagnac wodza na góre. Wyprostowalem
sie, wzialem go na rece i zanioslem na miejsce, w którym zwisalo lasso. Tu polozylem go na
ziemi i spojrzalem w kierunku ogniska, przy którym siedzieli wartownicy. Nic nie spostrze-li.
Zauwazylem jednak, ze wlasnie w tej chwili jeden z czerwonych g wstaje od ogniska i idzie
w moim kierunku. Okolicznosc ta mogla pokrzyzowac caly plan.
Przede wszystkim chcialem wodza zwiazac i zakneblowa~; niestety, nie mialem na to czasu,
gdyz wartownik mógl sie w kazdej chwili do mnie zblizyc. Zdolam go w prawdzie
unieszkodliwic, ale kto wie, czy przy tej okazji nie zaklóce ciszy. Tak, trzeba jak najpredzej
uciekac. ,; Podciagnalem wiec pod ramiona wodza konce lassa, zadzierzgnalem mocny
wezel i poczalem sie wdrapywac po grubej z pieciu wlókien plecionej linie. Dotarlszy na
góre, zaczalem obserwowacwartownika. Byl juz niedaleko. Jezeli nie zboczy, przejdzie
wkrótce obok wodza w odleglosci jakichs pietnastu kroków. W pierwszej chwili gotów
bylem przeczekac, az minie mego jenca. Natychmiast jednak porzucilem ten zamiar;
przeciez wartownik moze zauwazyc po drodze, ze wódz opu-scil legowisko pod skala i
pocznie go szukac wzrokiem dookola. Dlatego postanowilem jak najszybciej wciagnac
oszolomionego To-kej-chuna na góre.
Nie byla to latwa sprawa. Skala, o która lasso sie ocieralo, nie byla, niestety; bryla
jednolita. W pewnej chwili obsunal sie jakis kamien i 119 spadl na dół. Uslyszawszy rumor,
wartownik szybkim krokiem pobiegl w kierunku skaly. Wódz zwisal o jakis metr pode mna;
zaczalem go wciagaE z pospiechem, co równiez nie obeszlo sie bez halasu. Czer-
wonoskóry dotarl az do skaly. Mimo ciemnosci ujrzal zapewne uno-szace sie na lassie
cialo.
- Uff! - zawolal zdumiony i podbiegl ku miejscu, w którym lezal wódz. Widzac , ze To-kej-
chuna tam nie ma, wrócil pod skale.
- Co To-kej-chun robi na górze? - zapytal w chwili, gdym wciagal wodza na cypel. - Czy
wódz Komanczów umie latac? Nie bylo zadnej odpowiedzi. Milczenie to musialo
obudzic w war-towniku podejrzenie; gdyby postac, która przed chwila wzleciala w góre,
byla istotnie postacia wodza,otrzymalby przeciez odpowiedz na pytanie. Czerwonoskóry
nie wiedzial w pierwszej chwili, co poczac. Wszczac alarm? Wódz nie dal przeciez
zadnej odpowiedzi, moze wiec wzlot swój chce zachowac w tajemnicy.
Tymczasem zwolnilem z lassa To-kej-chuna, skrepowalem mu nogi powrozem, a rece
zaczalem przywiazywac do piersi. W trakcie tego odzyskal przytomnosc. Gdyby lezal
spokojnie, oprzytomnialby z pewnoscia znacznie pózniej; poniewaz jednak musialem go
wciagac na góre i ocierac o kamienie, stan oszolomienia minal predzej. Poru-szyl sie, zanim
skonczylem wiazaE mu rece. Czujac, ze nie ma swobody ruchów, otworzyl oczy.
Pochylilem sie nad nim, twarze nasze niemal sie dotknely. Poznal mnie mimo ciemnosci. W
tej samej chwili war-townik zapytal z dolu:
- Dlaczego To-kej-chun nie odpowiada? W jaki sposób dostal sie na góre? Czy nikt nie
powinien wiedziec o tym, ze sie oddalil?
Wódz krzyknal donosnym glosem:
- Old Shatterhand jest tutaj! Uprowadzil mnie. Na pomoc, na pomoc! Biegnijcie predzej za
róg ...
Scisnalem mu usta lewa reka, w prawa zas ujalem nóż i mierzac ostrzem prosto w piers,
rzeklem groznie:
- Milcz!
Wiedzial, ze go nie przekluje, gdyz w takim razie nie móglbym odzyskac Dzafara. Zalezalo
mu wiec na tym, by dac zlecenie swoim ludziom, jak sie maja zachowac. Szamoczac sie,
odsunal na chwile ma reke od ust; zamknalem je znowu i znowu zaczelismy sie szamotac.
W krótkich momentach wyzwolenia spod ucisku mojej dloni mógl wydobywac ze siebie
urywane okrzyki:
- Biegnijcie za róg... az do miejsca... w którym mozna sie... wdrapac na góre... leze tu... na
skale i...
Nie moglem mu wpakowac knebla w usta, poniewaz zagryzl wargi, musialem go wiec
obezwladnic znowu poteznym uderzeniem piesci. T~mczasem Komancze zerwali sie na
równe nogi. Byloby mi bar-dzo na reke, gdyby podniesli krzyk. Niestety, zachowali spokój.
Dzieki temu mogli zrozumiec kazde slowo wodza. Poniewaz przytrzymywa-lem mu usta
reka, wolania jego brzmialy nad wyraz rozpaczliwie. Groza podniecila Indian. Ledwie
wódz zamilkl, rozlegl sie wsciekly ryk. Wprost wierzyc sie nie chcialo, ze wrzaski te
wychodza z ust ludzkich. Uslyszalem, ze biegna w zaleconym kierunku. Nie trzeba chyba
podkreslac, ze zalezalo mi na tym, aby nie spelnili tego rozkazu.
Dlatego, przekrzykujac ich wrzaski, zawolalem:
- Hola! Wstrzymajcie sie i sluchajcie, co wam powiem.
Zalegla cisza. Ciagnalem dalej:
- Jestem Old Shatterhand. Znowu wzialem To-kej-chuna do nie-woli. Jezeli pozostaniecie
w obozie, nic mu sie zlego nie stanie. Jezeli jednak ruszycie na góre, zakluje go. Chce,
aby schwytana blada twarz odzyskala wolnosc. Gdy nastanie dzien; dowiecie sie, czego
zadam od was i od waszego wodza.
Przez niedluga chwile panowalo glebokie milczenie. Komancze namyslali sie. Wreszcie
uslyszalem glos:
- Uff! Old Shatterhand nie zabija bezbronnych jenców. Niechaj bracia moi czynia, co im
To-kej-chun rozkazal!
-Uff, uff, uff, hiiiiiiiiiiih! - odpowiedziala reszta, wydajac wojenne okrzyki, po czym wszyscy
pobiegli.
Znalazlem sie w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Slusznie sadzili, nie mialem zamiaru [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl