[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wywiadu. Zajęli się od razu komórką bezpieczeństwa.
- Gdzie on teraz jest?
- Keldysh? Codziennie można go spotkać w pubie przy Lock Lane.
Fargo skinął głową. Spojrzał na wiszący na ścianie antyczny zegar. Powinien już iść, nie
mógł bardziej ryzykować. Nie wiedział, kiedy ocknie się strażnik, o ile w ogóle się ocknie.
Nie wiedział też, czy Clancy nie był z kimś umówiony albo czy nie miał do kogoś zadzwonić.
Domyślał się, że złamanie rutyny wywoła w biurach wywiadu alarm. Nie chciał doprowadzić
do gonitwy i strzelaniny w tej tak dobrze strzeżonej dzielnicy. Pozostała mu do zrobienia
tylko jedna rzecz - musiał zatrzeć za sobą ślady. A to oznaczało zastrzelenie Clancy ego.
- Odwróć się - wyszeptał ze ściśniętym gardłem. Powoli podniósł broń, celując w głowę
leżącego. Przełknął ślinę. No, już! Raz, dwa, trzy... Palec na spuście ani drgnął. Chryste,
przecież nie mogę strzelić do leżącego człowieka - myślał. - Nie tak na zimno...
Lufa pistoletu drżała lekko. Na wszystkich filmach, jakie dotąd widział, w podobnej
sytuacji ofiara w ostatniej chwili nagle atakowała pozytywnego bohatera, albo zrywała się do
ucieczki, ułatwiając mu wykonanie wyroku. Clancy musiał coś przeczuwać. Jak
sparaliżowany tkwił nieruchomo, nie śmiejąc nawet głębiej odetchnąć.
A może po prostu odejść? - przemknęło mu przez głowę. Nie, przecież to niemożliwe.
Musi, musi nacisnąć spust. Wzorzec komandosa podsuwał odpowiednie kroki. %7ływy Clancy
stanowił zagrożenie, mógł bez problemu nakazać obserwację Keldysha i zdjąć każdego, kto
się z nim skontaktuje. Gdzieś w zakamarkach jego mózgu pojawiło się wspomnienie łąk pod
rozgwieżdżonym niebem, tonących w mroku, wąskich uliczek, smaku pizzy w przydrożnym
barze, zapachu kwiatów, które wręczał kiedyś dziewczynie, dzwięku jej słów, kształtów...
- Strzelaj!
Nagły rozkaz poraził rozmarzoną świadomość. Palec zacisnął się odruchowo, ale spust
dotarł tylko do połowy drogi. Było to za mało, żeby zwolnić iglicę. W mózgu pojawiło się od
razu inne rozwiązanie. Zaczął myśleć o śmierci Kate, o Keldyshu, o tych wszystkich ludziach
skazanych na powolny rozpad w umyśle paralityka, wreszcie o własnym zmarnowanym
życiu. Palec drgnął, posuwając się o kolejny ułamek milimetra. Leżący na podłodze Clancy
bał się oddychać.
Cholera, przecież on nikogo nie zabił osobiście - pomyślał. Spust z cichym trzaskiem
powrócił do poprzedniego położenia. Fargo nie miał teraz ochoty na rozważanie
115
skomplikowanych kwestii odpowiedzialności.
- Wstawaj - powiedział, opuszczając broń. - Lubisz koniak? To napij się go jeszcze.
Plan powstał w jednej chwili, dawał poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie pozwalał
na zachowanie ofiary przy życiu.
* * *
Przejechał niemal pół miasta, zanim znalazł odpowiednie miejsce. Klub bilardowy w
wyglądającym jak ruina budynku pośrodku dzielnicy kolorowej biedoty. Poprawił garnitur,
przejrzał się w lusterku i wysiadł z samochodu. Nie zamykał drzwi, kluczyki zostawił pod
dywanikiem. To też należało do planu.
Wszedł do gęstej od dymu atmosfery i nim wzrok przyzwyczaił się do mroku, zrozumiał,
że dobrze wybrał. Gwar wypełniający to miejsce umilkł w jednej sekundzie. Dziesiątki oczu
śledziły każdy jego krok. Podszedł do obskurnego baru i stanął między dwiema kobietami nie
pierwszej już młodości. O ich profesji świadczyły tak ciuchy, jak i wyzywający makijaż.
Wydął pogardliwie wargi na ich widok i zwrócił się do barmana.
- White Russian - powiedział rzucając na blat dwudziestofuntowy banknot. - Wiesz, co to
jest, czarnuchu?
Z tyłu dało się słyszeć szuranie odsuwanych krzeseł. Nie musiał odwracać głowy, żeby
wiedzieć, co się szykuje.
- Wiesz czy nie wiesz? - zapytał ponownie.
Barman, potężnie zbudowany Murzyn, uśmiechnął się promiennie, kręcąc jednocześnie
głową.
- Pierwsze słyszę, ale mamy zajebistą Krwawą Mary - odparł wyjmując spod lady
przycięty kij baseballowy ozdobiony napisem: Kto nie płaci, zęby traci .
Zanim opuścił go na głowę Clancy ego, zamarł na moment, potem zmrużył oczy. Fargo
po wstrzeleniu zdziwił się widząc, ilu czarnych otoczyło drażniącego ich eleganta. Trochę
się przestraszył, że przesadził...
- Jest wasz - powiedział odkładając kij na miejsce i podnosząc banknot z kontuaru - ale
jak mi go który zabije, to będzie następny w kolejce.
Pogotowie przyjechało kwadrans pózniej, długo po tym, jak Fargo odjechał sprzed baru w
skórze jednej z prostytutek.
* * *
Myśl, że nie nadaje się na nieustraszonego wywiadowcę, bynajmniej nie spędzała mu snu
z powiek. Traktował ją raczej jako samousprawiedliwienie, jako coś, co zasadniczo zwalniało
go z dalszego rozplątywania zawiłych afer. Teraz jednak, stojąc przed obitymi plastikiem
116
drzwiami i mając do zrealizowania główny cel swojego powrotu do Anglii, wahał się. Nie
miał wątpliwości - po prostu nie wiedział, jak zacząć. Zmusił się, by przycisnąć dzwonek.
Nikt jednak nie otworzył drzwi. Coś przesłoniło jasny otwór judasza i rozległ się damski głos:
- Kto tam?
- Lynn Fargo.
- W jakiej sprawie?
- Ja... - zaskoczony, gorączkowo szukał słów. - Przyjechałem z bardzo daleka...
- O rany - drzwi uchyliły się, tworząc kilkucentymetrową szparę.
- Boże, Lynn, nie poznałam cię. - Zobaczył czyjeś oko. - Już, zaraz.
Drzwi się zamknęły, żeby właścicielka mogła zwolnić łańcuch, i otworzyły się znowu,
tym razem ukazując całą postać Patty. Była ubrana jak do wyjścia. Przybyło jej kilka
kilogramów, poza tym nic się nie zmieniła.
- Chyba ci przeszkodziłem.
- Coś ty - wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami. - Boże, ale się zmieniłeś!
- Wychodzisz gdzieś?
- Och, a która jest? - Spojrzała na zegarek. - Muszę pojechać po męża, bo mnie
zamorduje. Słuchaj, przepraszam cię za te numery z drzwiami, ale kręci się tu jakiś
ekshibicjonista, muszę być ostrożna. Ale to kulturalny człowiek, raz nie pokazywał się przez
tydzień, to potem zadzwonił, przeprosił i powiedział, że miał zwolnienie lekarskie. Boję się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]