[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Znił mu się krzyżowy pies, który biegł, szczekając, przez pustkowie. Podążył za nim, pragnąc poznać
powód takiego ożywienia zwierzaka, i rychło się wszystkiego dowiedział. Na skraju równiny stała
Mroczna Wieża, szara kamienna sylwetka na tle ciemnopomarańczowej kuli zachodzącego słońca.
Budzące grozę okna naznaczały jej ściany wznoszącą się ku wierzchołkowi spiralą. Dostrzegłszy
budowlę, pies zatrzymał się i zaczął wyć.
Odezwały się dzwony - przenikliwe i przerażające niczym zwiastuny zagłady - po jasnym brzmieniu
sądząc srebrne, chociaż Roland wiedział na pewno, że to Ciemne Dzwonki. Na ten dzwięk okna wieży
zapłonęły trupim, czerwonym blaskiem zatrutych róż. Noc rozbrzmiała krzykiem nieznośnego bólu.
Sen pierzchł w jednej chwili, jednak krzyk pozostał, tyle że teraz był to raczej jęk, równie zresztą
realny jak Wieża wznosząca się w ponurym zakątku na granicy Krańcoświata. Roland obudził się o
świcie wśród miłej woni pustynnej szałwii. Wyciągnął rewolwery, zerwał się błyskawicznie i dopiero
wtedy oprzytomniał.
Jenna zniknęła. Buty siostry leżały obok jej sakwy, trochę dalej, niczym zrzucona przez węża skóra
poniewierały się dżinsy, a powyżej koszula. Co dziwniejsze, koszula wciąż tkwiła w spodniach. Ob-
razu dopełniał kornet z leżącymi w kurzu dzwoneczkami. Rolandowi wydało się z początku, że to one
podzwaniają, ale był to inny, równie znajomy dzwięk.
Nie dzwonki słyszał, lecz żuczki. To doktorzy. %7łuczki grały w szałwii niby świerszcze, tyle że
znacznie melodyjniej.
- Jenno?
%7ładnej odpowiedzi... jeśli nie liczyć żuczków, naturalnie, ich śpiewy bowiem nagle ustały.
- Jenno?
44
Nic. Tylko wiatr i zapach szałwii.
Nie myśląc wiele (bo i myślenie nie było mocną stroną Rolanda -o wiele lepiej działał, zdając się na
odruchy), schylił się, podniósł kornet i potrząsnął nim. Ciemne Dzwonki zagrały.
Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle z szałwii wyszło z tysiąc małych owadów, zwierając szyk na
popękanej ziemi. Roland przy-
pomniał sobie batalion schodzący z posłania starego, odsunął się o krok i tak pozostał. Stworzenia ani
drgnęły.
Pomyślał, że chyba zaczyna rozumieć. Pomogło mu wspomnienie chwili, gdy dusił siostrę Mary... to
wrażenie, jakby nie jednej istoty dotykał, ale całego ich mnóstwa. I jeszcze to, co powiedziała mu Jen-
na: że jadała wraz z nimi. Tak, takie jak one nigdy nie giną... ale mogą się odmienić.
Owady zadrżały - cała ciemna plama na białym, piaszczystym gruncie.
Roland znów potrząsnął dzwonkami.
Kleks zafalował i zaczął zmieniać kształt. Z początku niepewnie, po chwili jednak owady
przegrupowały szyki i zaczęły raz jeszcze, tworząc w końcu na jasnym tle coś na kształt litery C.
Tyle że to nie była litera. Rewolwerowiec zobaczył podobiznę kosmyka włosów.
%7łuczki zaczęły śpiewać, a Rolandowi zdało się, że to jego imię wyśpiewują.
Wypuścił dzwonki ze zdrętwiałej ręki, a gdy te spadły z brzękiem, owadzia formacja poszła w
rozsypkę. %7łuczki rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Pomyślał, że mógłby je zwołać z powrotem
- starczyłoby zadzwonić - lecz po co? Co by to dało?
Nie pytaj mnie, Rolandzie. Stało się, mosty zostały spalone".
A jednak przyszła do niego jeszcze ten jeden, ostatni raz, narzucając swą wolę tysiącom cząstek, które
straciły zdolność myślenia w chwili rozpadu całości... chociaż nie do końca, bo przecież zdołały jakoś
utworzyć ten jeden znak. Ile wysiłku je to kosztowało?
Rozpełzały się coraz dalej. Część zniknęła w szałwii, inne próbowały wspinać się po górującej nad
polanką skale albo wciskały się w szczeliny w wyschniętej ziemi, by przeczekać w nich dzienny
skwar.
W końcu odeszły. Ona odeszła.
Roland usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Chciało mu się płakać, ale czas poganiał. Gdy znów
uniósł głowę, oczy miał suche niczym pustynia, przez którą musiał przejść śladem Waltera, męż-
czyzny w czerni.
Jeśli ma to oznaczać potępienie, powiedziała, niech to będzie mój wybór, a nie ich".
Niewiele wiedział o potępieniu... ale zdawało mu się, że oto zaczęła się jego długa, bardzo długa
edukacja w tej materii.
Jenna ocaliła jego sakwę z tytoniem. Przykucnął i zwinął sobie skręta. Wdychając dym, spoglądał na
ubranie siostry, wspominał spokojne spojrzenie jej ciemnych oczu. Przypomniał sobie też ślady
oparzeń na jej palcach. Medalion ją zranił, ale przecież podniosła go mimo bólu, wiedząc, że Roland
bardzo tego pragnął. Miał teraz na szyi oba medaliony.
45
Gdy słońce stanęło w zenicie, rewolwerowiec ruszył na zachód. Wiedział, że prędzej czy pózniej
znajdzie jakiegoś konia lub muła, ale na razie cieszyło go, że mógł podróżować pieszo. Przez cały
dzień coś brzęczało mu w uszach, całkiem jak małe dzwonki. Kilka razy przystawał i oglądał się przez
ramię, pewien, że ujrzy ciemny kształt płynący w ślad za nim tuż nad ziemią, kształt ścigający go
niczym cień, niczym wspomnienie tych chwil najgorszych. Czy najlepszych. Ale niczego nie
dostrzegał. Był sam pośród niskich wzgórz na zachód od Elurii.
Całkiem sam.
46
[ Pobierz całość w formacie PDF ]