[ Pobierz całość w formacie PDF ]

powrocie Lizzie! Od razu by się nimi zajął. Nie dałby się zwabić do Pendle.
Im dłużej o tym myślałem, tym gorzej się czułem. Dziecko z Długiej Przełęczy nie musiało
zginąć. Czułem się winny, tak bardzo winny, i nie mogłem znieść myśli, że może zginąć
kolejne dziecko i to też będzie moja wina.
Minąłem drugi grób, w którym leżała pochowana do góry nogami martwa wiedzma i bardzo
powoli, na paluszkach zbliżyłem się do dołu.
Promień księżyca przeniknął między drzewami oświetlając to miejsce, toteż od razu
zobaczyłem, co się stało.
Spózniłem się.
Pręty zostały rozgięte jeszcze szerzej, niemal na kształt koła. Nawet rzeznik zdołałby
przecisnąć swoje potężne bary przez szczelinę.
Zajrzałem do dziury, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność, ale niczego nie zobaczyłem.
Chyba żywiłem płonną nadzieję, że rozginanie prętów zmęczyło wiedzmę i nie pozostało jej
jużdość sił, by się wydostać.
Akurat. W tym momencie chmura przesłoniła księżyc i wokół zrobiło się ciemniej, lecz mimo
to zauważyłem obok dołu zgniecione paprocie. Wiedziałem, w którą stronę poszła. Pozostało
dość światła, bym mógł podążyć jej śladem.
Ruszyłem zatem za nią w mrok. Nie spieszyłem się i stąpałem bardzo, bardzo ostrożnie. Co,
jeśli ukryła się w pobliżu i czeka tam na mnie? Wiedziałem też, że raczej nie zaszła zbyt
daleko. Po pierwsze, od północy minęło zaledwie pięć minut. Cokolwiek kryło się w
zjedzonych przez nią plackach, ta mroczna magia pomogła jej odzyskać siły. A ten typ magii
działał najsilniej w ciemności - zwłaszcza o północy. Czarownica zjadła tylko dwa placki, nie
trzy i fakt ten działał na moją korzyść. Pomyślałem jednak, jak straszliwej siły wymagało
wygięcie żelaznych prętów.
Po wyjściu z lasu z łatwością tropiłem ją wśród traw. Kierowała się w dół, ale w kierunku
oddalającym ją od domku Kościstej Lizzie. Z początku nie mogłem tego zrozumieć, potem
jednak przypomniałem sobie o płynącej w parowie rzece. Bezecna wiedzma
156
157
nie mogła przekroczyć bieżącej wody - stracha^ mnie tego nauczył - będzie zatem musiała iść
wzdłuż brzegu, aż do miejsca, gdzie rzeka skręcała.
Gdy ujrzałem przed sobą pasmo wody, przystanąłem na zboczu, przeczesując wzrokiem teren
w dole Księżyc wyłonił się zza chmury, lecz z początku nawet z jego pomocą niewiele
widziałem, bo oba brzegi porastały drzewa, rzucające czarne cienie.
A potem nagle zauważyłem coś bardzo dziwnego. Na bliższym brzegu lśnił srebrzysty szlak,
widoczny jedynie w miejscach, gdzie padało na niego światło księżyca. Przypominał
błyszczący ślad pozostawiony przez ślimaka. W kilka sekund pózniej ujrzałem ciemną,
mroczną postać, skuloną i przygarbioną, przesuwającą się wzdłuż brzegu.
Szybko pobiegłem w dół. Zamierzałem wyprzedzić ją, nim dotrze do zakrętu rzeki i będzie
mogła skierować się wprost do domu Kościstej Lizzie. Udało mi się - gdy przystanąłem,
rzekę miałem po prawej. Wiedziałem, że teraz czeka mnie najtrudniejsze. Oto musiałem
stawić czoło wiedzmie.
Trząsłem się i dygotałem, tak zdyszany, iż można by pomyśleć, że przez godzinę biegałem po
wzgórzach. Sprawiło to połączenie strachu i zdenerwowania. Kolana uginały się pode mną,
miałem wrażenie, ze lada moment upadnę. Tylko dzięki lasce strachała zdołałem utrzymać się
na nogach.
Rzeka nie zaliczała się do zbyt szerokich, była jednak głęboka, wezbrana po wiosennych
deszczach, tak ze niemal rozlewała się poza koryto. Woda bardzo szybko rwała naprzód,
mijając mnie i znikając w ciemności pod drzewami, gdzie kryła się czarownica. Wytężałem
wzrok, lecz i tak potrzebowałem kilku chwil, by ją odnalezć.
Mateczka Malkin zbliżała się do mnie. Była cieniem ciemniejszym niż cienie drzew, czernią,
w którą można runąć, ciemnością, która pochłania człowieka na zawsze. I wtedy ją
usłyszałem, mimo głośnego szumu rzeki - nie tylko odgłos bosych stóp ślizgających się po
długiej trawie nad strumieniem, ale też inne dzwięki, które wydawała ustami i być może
nosem, te same, które słyszałem, gdy zaniosłem jej placki. Owe parsknięcia i mlaski znów
skojarzyły mi się z włochatymi świniami, chłepczącymi pomyje z wiadra. A potem dołączył
do nich jeszcze jeden odgłos - odgłos ssania.
Kiedy wyłoniła się spod drzew na otwartą przestrzeń, padły na nią promienie księżyca i po
raz pierwszy ujrzałem ją wyraznie. Głowę pochylała ni-
158
159
sko i splątany gąszcz białych i szarych włosów ukry. wał jej twarz, toteż wyglądała, jakby
wbijała wzrok we własne stopy, ledwie widoczne pod ciemną suknią sięgającą kostek. Miała
na sobie także czarny płaszcz albo od początku zbyt długi, albo też lata spędzone w wilgotnej
ziemi sprawiły, że ona się skurczyła. Cią. gnął się za nią i właśnie on zdawał się pozostawiać
na trawie ów srebrzysty ślad.
Suknię miała podartą i poplamioną, co mnie specjalnie nie zaskoczyło. Lecz część plam
sprawiała wrażenie świeżych - były ciemne i wilgotne. Coś z boku kapało na trawę. yródło
owych kropel stanowiło coś, co ściskała mocno w lewej ręce.
To był szczur. Jadła szczura. Na surowo.
Jak dotąd jeszcze mnie nie zauważyła. Była już bardzo blisko i gdyby szła tak dalej, wpadłaby
prosto na mnie. Nagle zakasłałem. Nie zamierzałem ostrzegać czarownicy, to było nerwowe
kaszlnięcie, nie chciałem tego.
Wtedy spojrzała na mnie, unosząc ku światłu twarz rodem z nocnego koszmaru, niepasującą
do żywej kobiety. Ale ona żyła, bez dwóch zdań, świadczyły o tym odgłosy, które wydawała
z siebie, pożerając szczura.
I coś jeszcze przeraziło mnie tak bardzo, że o mało
160 nje zemdlałem. To były jej oczy. Przypominały dwa rozżarzone węgle, płonące w
oczodołach. Dwa czerwone, ogniste punkciki.
A potem odezwała się do mnie głosem pomiędzy gZeptem i skrzekiem, brzmiącym jak suche
liście, szeleszczące na póznojesiennym wietrze.
- To chłopiec - rzekła. - Lubię chłopców. Chodz tu, chłopcze.
Oczywiście, nie poruszyłem się, po prostu stałem tam jak przykuty do ziemi. Zakręciło mi się
w głowie.
Wciąż się zbliżała, jej oczy zdawały się coraz większe. Nie tylko oczy: całe ciało czarownicy
jakby rosło, rozszerzała się w wielką chmurę ciemności, która za moment na zawsze przesłoni
mi wzrok.
Bez zastanowienia uniosłem kij stracharza. Uczyniły to moje dłonie i ręce, nie ja.
- Cóż to takiego, chłopcze, różdżka? - zaskrzeczała Mateczka Malkin. Potem
zachichotała i upuściła martwego szczura, wyciągając ku mnie ręce.
To mnie chciała. Pragnęła mojej krwi. Moje ciało w ataku absolutnej grozy zaczęło kołysać
się z boku na bok, niczym młode drzewko szarpane powiewami wiatru, pierwszego zwiastuna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl