[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie raczyłem
odkrzyknąć. Może było to niegrzeczne, lecz brakowało mi tchu, a dłuższe pozostanie na wolności
było ciągle sprawą problematyczną. W moim awangardowym stroju miałem szansę zostać
zauważonym nawet przez ślepca. Powinienem pozbyć się tego wszystkiego i przywarować.
Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś podążającego w przeciwnym kierunku. Obaj znalezliśmy
się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego twarz. Zatkało mnie w pierwszej chwili. To był Otrov! Potem
ujrzałem, że ten najłagodniejszy spośród znanych mi ludzi zmienia.się w dzikie zwierzę. Twarz mu
się wykrzywiła, usta zacisnęły we wściekłym grymasie. Przydusił mnie do ziemi.
- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj o ciebie pytał! Kraj cię szuka!
15
Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy błąd był już nie do naprawienia. Trzeba było
od razu złapać go za kark, a nie gapić się jak na święty obrazek. Byłem wyczerpany i choć dałem mu
pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił tylko zeza, ale nie puścił mnie. Do tej pory
zresztą przygalopował jeszcze oddział szarych, którzy rzucili się na nas z prawdziwą euforią.
Rozdzielili nas i kopniakami pomogli mi wstać. Było ich sześciu plus Otrov, którego wyraz twarzy
sugerował, że bardzo chciałby być w tej chwili gdzie indziej.
- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O Vasce. Powiedział, że go szuka... - głos był
cichy i po chwili zamarł zupełnie.
Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie okazałem tyle samokontroli.
- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia świętowania, ty... ty... - głos uwiązł mi w gardle,
gdy jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.
Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie mogłem
dojść z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności jednak wysunęła się para rąk i zacisnęła wokół
szyi numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił gębę, a ja musiałem się sporo wysilić, aby
nie zrobić tego samego.
Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem pod uwagę, a sojuszników tutaj nie miałem. Co
zatem, u licha? Cud? Z osłupienia wyrwał mnie cichy chrzęst, oczy się zamknęły i numer piąty zniknął
z horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na siebie uwagę, kopnąłem nawet Otrova w kostkę.
On też powinien mieć jakieś zajęcie.
- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.
Uśmiechnąłem się do niego, widząc, jak numer czwarty odchodzi w ślad za poprzednikami.
Podziwu godne były i sposób, i precyzja, z jaką eliminowano moich przeciwników. To musieli być
fachowcy pierwszej klasy.
Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania: krótkim charkotem obwieścił światu swój
koniec, zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem, aż pozostali odwrócą się w stronę, z
której nadszedł lament, i trzasnąłem najbliższego kantem dłoni w szyję. Byłem osłabiony i musiałem
to powtórzyć, zanim coś tam pękło i legł na ziemi. W tym samym czasie doszły mnie przedśmiertne
jęki i łoskot walących się ciał.
Kiedy się wyprostowałem, moi wybawiciele kończyli właśnie zbożne zajęcie, którego efektem
było siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to dość ciekawe, gdyż moi wybawiciele
mieli wyraznie kobiece kształty, buraczkowe wdzianka i wysokie buty na obcasach.
Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta Taze. Rozsypane kawałki zaczęły się układać.
Druga kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, którą znałem doskonale i o twarzy, której
nie zapomnę. Moja żona.
- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie na powitanie. - Mam nadzieję, kochanie, że
jesteś w stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.
Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę wystawową jakiegoś sklepu. To dodało powagi jej
słowom.
- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo wiedząc, co się tu dzieje, mając jednak dość
rozsądku, by nie zadawać głupich pytań.
Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi właściwy kierunek i pomagając utrzymać pion, a
Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i pobiegliśmy. Jestem pewien, że był to czarujący
widok: facet z głupim wyrazem twarzy i w przezroczystym wdzianku, poruszający się jak żwawy
sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych strojach. Tyle że w pobliżu nie było nikogo, kto
mógłby ten widok docenić.
Taze skręciła za róg, potem jeszcze raz, i pociągnęła mnie do jakiegoś budynku. Zasunęła rygle
w stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że wolniej, przez jakieś schody, biura, aż do
pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. Miałem słabą nadzieję, że wiedzą obie, co robią.
Wiedziały. Wylezliśmy przez okno, przeszliśmy przez podwórze i Taze otworzyła drzwi do
garażu. Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z generalskim proporcem na antenie.
- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na nogach.
- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając wojskową kurtkę i upychając włosy pod hełmem.
Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z oryginalnym użytkownikiem wozu, i polazłem do
tyłu. Ledwo zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu, przewracając nas na podłogę.
- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.
- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że zostałeś ojcem blizniaków. Dwóch chłopców.
Dałam im imiona po tobie: James i Bolivar.
- Jak sobie życzysz, kochanie. Najpierw chciałbym jednak wiedzieć, jakim cudem zjawiłaś się
tutaj i to w odpowiedniej chwili.
- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować, kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.
- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten wzorcowy przykład kobiecej logiki. - Tyle
tylko, że kiedy ostatnio się widzieliśmy, kierowano cię właśnie do szpitala z wielkim wybrzuszeniem
przepony i błyskiem macierzyństwa w oczach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]