[ Pobierz całość w formacie PDF ]

czasu do czasu zabijał któregoś z niewolników  ot tak, by przypomnieć im, do
czego jest zdolny, i by udowodnić, że ich życie leży w jego rękach. Poza tym
bawiło go to.
A jednak ciągle cierpiał i żadne zioła ani odpoczynek nie mogły mu ulżyć 
cierpiał męki nie zaspokojonej zemsty. Dlatego zabijał niewolników. Jednak ich
śmierć nie wystarczała. Tylko trzy istoty mogły zaspokoić głód krwi.
Nyara.
Wbił pazury w skórę fotela. Co z nią zrobi, gdy wreszcie jej dopadnie? Z pew-
nością ją zabije, ale nie od razu. Nie, Nyara musi umierać powoli, bardzo powoli
i długo. Będzie ją torturował, wypełni jej umysł strachem, paniką  tak, by stała
się drżącą, szlochającą kupką nieszczęścia. Już nigdy nie będzie tą osobą, która
odważyła mu się przeciwstawić. Zniszczy ją; najpierw duszę, potem ciało. Powoli,
po kawałku, będzie obdzierał jej skórę, ale ona będzie wciąż żyła, czuła i cierpiała.
To, co zostanie, umieści w klatce i powiesi na wieży na uciechę wronom i sępom.
A wszyscy inni planujący zdradę zobaczą, co ich czeka. Ona zaś będzie żyła. . .
ciągle żyła. Już jego magia potrafi dopilnować, by nie umarła za wcześnie. Z jej
skóry zrobi się dywanik albo pelerynę. . .
K Sheyna.
Następny obiekt nienawiści. Cały klan musi zginąć. Dotąd nie zaatakował ich
całą mocą, bawił się z nimi jak kot z myszą; teraz jednak będzie ich gnębił po
kolei. Najpierw zwiadowcy. Potem magowie. Na samym końcu Gwiezdne Ostrze
z synami; porwie ich z Doliny do swojej kwatery, rzuci na kolana, ugnie i upoko-
rzy, by błagali o śmierć. Jednak nie umrą od razu; dołączą do Nyary. A w końcu,
gdy w Dolinie zostaną już tylko trupy, wyssie moc z kamienia i wypełni nią całą
Dolinę, by przeobraziła się w piekło na ziemi, pełne wzburzonej wody i wrzącej
lawy.
I największy wróg, a raczej wrogowie: gryfy. Istoty, które uważał za dawno
wymarłe, które wróciły po wiekach i znów się osiedliły w tych stronach, w domu
Skandranona. . .  Gryfy. Odwieczni, nienawistni nieprzyjaciele. Dla nich przygo-
tuję coś specjalnego!  pomyślał.
Zatracił się w rozmyślaniach i zupełnej ciemności komnaty, aż zaszedł na skraj
232
jawy i snu. . .
Zobaczył siebie obcymi oczami; był teraz chłopcem z klanu Niedzwiedzia, po-
chodzącego od klanu Wilków. Nazywał się An desha shena Jor ethan z Shin a in.
Stał na granicy znanego sobie świata i drżał. Nie został jeszcze żołnierzem, a już
przestał być Shin a in. Nie mógł dłużej przebywać z krewnymi, bo posiadał dar
magii, a nie chciał wybrać zawodu szamana. Bogini żądała, by jedynie Jej służący
parali się magią na Równinach.  Postawiła przed Shin a in takie oto zadanie:
utrzymywać magię z dala od swojej ojczyzny. An desha nie czuł powołania do
takiego życia. Dla kogoś takiego jak on została jeszcze jedna droga: wygnanie,
przyłączenie się do krewniaków z Tale edras, Braci Sokołów. Oni posiadali wie-
dzę o tym, jak korzystać z magii i mogli ją sprawdzać w praktyce oraz uczyć
innych.
Dotarł do granicy ziem Sokolich Braci. Wymknął się z domu bez czyjejkol-
wiek wiedzy, bez rady szamana, gdyż nikt w klanie nie miał pojęcia o jego zdol-
nościach. Wolał się z nimi nie zdradzać. Wiedział, że jeśliby inni się o tym dowie-
dzieli, przekonaliby go, by został szamanem. Nie odznaczał się szczególnie silną
wolą i pewnie w końcu by uległ.
Teraz stał w ciszy lasu i rozmyślał. Może powinien był zwierzyć się szamano-
wi Vor kela albo oznajmić swą wolę całemu klanowi, powołać się na przysługu-
jące mu prawo wyboru i zażądać przewodnika do najbliższych Tale edras?
Jednak dobrze wiedział, że postawiony w obliczu całego klanu ugiąłby się
i dał namówić na pozostanie w domu  jako szaman, oczywiście. Nie pozwo-
liliby mu odejść bez oporu. Na pewno niektórzy stwierdziliby, że taka postawa
to skutek wiązania się z cudzoziemkami, wszak jego matka pochodziła z Ka-
ta shin a in. Być może inni domagaliby się od niego celibatu, by nie przekazał
tego niebezpiecznego daru dzieciom. Nie wymknąłby się łatwo. Raczej załamał-
by się i poszedł do szamana na naukę. Oznaczało to zmarnowanie życia, lata po-
święceń, służby i znoszenia humorów Vor kela. Nie, nie zniósłby tego. Lepiej
było czmychnąć po cichu w poszukiwaniu nowego życia. Wziął tylko swoje rze-
czy. Nie złamał żadnych praw. Za to teraz nie miał przewodnika. Nigdy dotąd nie
przekroczył granicy Równin; stał na szczycie grzbietu otaczającego ich wklęsłość;
przed sobą widział tylko drzewa, wszędzie drzewa, aż po horyzont. Na Równinach
nie spotykało się zbyt często drzew. I nigdy takich wysokich; nie mógł dojrzeć
wierzchołków, jedynie plątaninę gałęzi. Drzewa pochylały się nad nim, jakby go
obserwowały. Szumiały, jakby prowadziły rozmowy, jakby gdzieś tam miały wła-
sne, ukryte życie.
Z desperacką odwagą zarzucił tobołek na ramię  nie miał konia, zostawił go
na początku ścieżki, by znalazł drogę do domu  i wszedł w chłodny cień lasu.
Wiedział, jak zazdrośnie Sokoli Bracia strzegą swojej ziemi. Pewnie wkrótce go
233
schwytają. . .
Zgubił się już przed południem. Przed wieczorem był zmarznięty i przerażony.
Przypomniały mu się wszystkie opowieści o żyjących w lesie dziwnych stworze-
niach, z którymi walczyli Tale edras; dziwne, magiczne istoty, odporne na strzały
i sprytne jak ludzie. Słyszał obce dzwięki; nie wiedział, czy wydawały je nieszko-
dliwe zwierzęta czy drapieżniki, czy też demony.
Gdyby tylko miał ogień! Wszystkie narzędzia do krzesania zostały w domu
 należały do całej rodziny, nie do niego. Mógłby się rozgrzać i odpędzić dzikie
zwierzęta. Blask płomienia ściągnąłby do niego strażników Tale edras. Gdyby
miał ogień. . .
Ale zaraz  czyż magowie nie potrafią rozniecać ogniska bez krzesiwa? Na-
wet tacy początkujący jak on? Umiał rozpoznać prądy mocy, czuł je nawet teraz
pod stopami, czuł je, jeszcze silniejsze, na Równinach. Dlaczego nie miałby ich
użyć?
Ledwo pomysł zaświtał mu w głowie, wprowadził go w czyn. W zapadających
ciemnościach wygrzebał w mchu płytką jamkę; zebrał trochę chrustu, suchych
szyszek i kawałków kory; większe gałęzie położył obok, pod ręką. Zamknął oczy
i skoncentrował się na obrazie płonącego ogniska. . .
I wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Nareszcie!
Z łoskotem wytoczył się z kryjówki w momencie rozpalania ognia i z ogłu-
szającym rykiem wszedł w ciało chłopca. Jak zawsze. Znów zawładnął czyimś
ciałem, by żyć dalej. Odkąd Ma ar, Mag Ciemnego Płomienia, pokonał Urtha,
nauczył się, jak przeżyć wieki, nie tracąc sił.
Użył mocy śmierci swojego ciała, by skryć się w zakątku nicości pomiędzy
Bramami; tam trwał pod osłoną czarów. Czekał na właściwą chwilę. Doczekał
się. Gdy przybył człowiek z kroplą krwi wielkiego Ma ara i spróbował rozniecić
płomień, uderzył, opanował jego ciało i duszę. Znów żył; znów przybrał widzial- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl