[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jak mogła tak myśleć? Nagle wszystko zaczęło być ogromnie formalne i ceremonialne.
Należało dać na zapowiedzi. Rodzina wicehrabiego spodziewała się tego po jej
dziadku, rodzinie w Newbury Abbey i krewnych w Londynie.
Fałszywe narzeczeństwo stało się czymś zatrważająco prawdziwym, a nie beztroską
przygodą. Wuj Webster nie krył niezadowolenia i nazwał wicehrabiego, pod jego
nieobecność, bezczelnym chłystkiem. Ciotka Sadie wołała o sole trzezwiące, a Wilma w
potoku słów dała bardzo jasno do zrozumienia, że odebrało jej mowę. Joseph wydawał się
nieco rozbawiony, ale nic nie powiedział poza tym, że życzy Lauren szczęścia. Książę
Portfrey oświadczył natomiast, że osławione wyczyny lorda Ravensberga należy uznać za
młodzieńcze wybryki. Dodał też, że zaszczytna opinia wyniesiona przez niego ze służby
wojskowej mówi sama za siebie. Wraz z Elizabeth wydał wielki rodzinny obiad w przeddzień
wyjazdu wicehrabiego do Alvesley.
Nie mogli też jechać do Alvesley sami lub co najwyżej z jedna służącą, mimo że całą
podróż dałoby się odbyć w jeden dzień. Nie było to również możliwe bez eskorty, gdyż
okazałoby się czymś co najmniej niewłaściwym, bo przecież jeszcze się nie pobrali. Elizabeth
za miesiąc oczekiwała rozwiązania i nie mogła im towarzyszyć. Lauren nie próbowała nawet
prosić o tę przysługę ciotki Sadie.
Pojechała więc z nią ciotka Clara, owdowiała hrabina Kilbourne. I Gwendoline,
owdowiała lady Muir. Obydwie przez całą drogę na przemian to śmiały się, to nad nią
płakały, a od ich uścisków rozbolały ją żebra. Do Alvesley udawały się na zaproszenie
hrabiny Redfield.
Lauren czuła, że przytłacza ją własne kłamstwo. Nie powiedziała prawdy nawet
Gwendoline. Wicehrabia nie napisał, jak przyjęto wieść o zaręczynach w jego rodzinie.
Nadszedł jedynie list z formalnym zaproszeniem od jego matki.
- Ach! - wykrzyknęła ciotka Clara, budząc się z drzemki. - To chyba gdzieś tutaj.
Przyznam, że cieszyłabym się z końca podróży!
Okazała karoca z herbem księcia Portfrey, woznicami w bogatych liberiach i forysiami
przejechała przez niedużą wioskę, a potem skręciła powoli, kierując się ku masywnej bramie
z kutego żelaza. Odzwierny właśnie otwierał ją na oścież. Stanął z boku, zajrzał do pojazdu i
skłonił się głęboko.
- Och, Lauren! - Gwen pochyliła się i położyła dłoń na jej kolanie. - Jakie to wszystko
imponujące! Pewnie nie możesz się doczekać lorda Ravensberga? Nie widziałaś go prawie
dwa tygodnie.
- Bardzo chciałabym go poznać - dorzuciła ciotka Clara. - Mimo dąsów Sadie i
waporów Wilmy myślę, że go polubię. Elizabeth go przecież lubi, a ona zna się na ludziach.
No i zyskał twoje względy, Lauren, co przeważałoby nad wszystkimi moimi zastrzeżeniami,
gdybym je oczywiście miała!
Lauren zdobyła się na blady uśmiech. Za nic nie chciała rozczarować tych dwóch
najbliższych jej osób ani hrabiego Redfielda i reszty rodziny. Trudno. Musi jechać przez ten
cienisty, gęsty park ku temu, czego sama chciała. Za pózno, żeby się wycofać.
Jak mogła poważyć się na ten nieodpowiedzialny pomysł? Co ją opętało? Nigdy nie
była impulsywna. Poza tym lord Ravensberg wcale się jej przecież nie podobał... Hm, czy
naprawdę?
Nagłe we wnętrzu karety znów zrobiło się jasno. Lauren wyjrzała przez okienko.
Zostawili już za sobą las i zbliżali się do rzeki, nad którą przerzucony był zadaszony
palladiański most. Lauren zdążyła dostrzec, iż rzeka wpada do ledwo widocznego spoza
drzew jeziora. Od mostu aż do eleganckiego, klasycystycznego dworu z szarego kamienia
ciągnął się doskonale utrzymany trawnik, na którym rosły wiekowe drzewa. Za pałacem, od
strony jeziora, znajdowały się stajnie i wozownia.
- Och! - westchnęła Lauren zachwycona.
- Coś wspaniałego! - zawołała ciotka Clara, która patrzyła przez drugie okienko. -
Zdaje się, że tam jest ogród różany, a niżej partery kwiatowe!
Gwen z uśmiechem po raz drugi dotknęła kolana Lauren. Oczy błyszczały jej z
podniecenia.
- Tak się cieszę z twojego powodu! Wiedziałam, wiedziałam, że wcześniej czy pózniej
spotkasz mężczyznę swego życia. Bardzo go kochasz?
Lauren słuchała jej z roztargnieniem. Powóz minął już stajnie i koła zazgrzytały na
żwirze rozległego podjazdu. Długi rząd marmurowych stopni wiódł ku wielkim, podwójnym
drzwiom, otwartym teraz szeroko. Na stopniach stali ludzie... dwoje, troje... nie, czworo. A u
stóp schodów, pełen energii i elegancki w dopasowanym, błękitnym surducie, w obcisłych,
szarych pantalonach i lśniących drugich butach, z promiennym uśmiechem...
- Ach, tak, tak! - wyrwało się Lauren, chociaż sama nie wiedziała, czy chce
odpowiedzieć na pytanie Gwen, czy zażegnać niemądry strach, że nie zdoła go rozpoznać.
Przez cały dzień Kit czuł niepokój. Cztery godziny jezdził konno po okolicy. Po
powrocie do domu chodził tam i z powrotem po pokojach od frontu i wyglądał przez okna na
długo przedtem, nim powóz mógłby się ukazać. Chyba że wyruszyłby z Londynu w środku
nocy. Tuż po lunchu poszedł nawet do domku stróża i zamienił parę słów z odzwiernym.
Lepiej, żeby nie przyjeżdżała. Teraz żałował, że nie napisał ojcu, że nie zgadza się na
jakiekolwiek zaaranżowane przez niego małżeństwo. Nie powinien był nawet wracać do
domu, bo w ogóle nie czuł się na to gotów. Nie powinien był występować z wojska. Byłby
teraz w armii, robiąc to, w czym był najlepszy.
Cały kłopot w tym, że jest Ravensbergiem. Dziedzicem. A dziedzic ma obowiązki, od
których on uchylał się przez prawie dwa lata. Tak, należało wrócić do domu, pogodzić się z
ojcem, dowiedzieć się tego, co przyszły hrabia Redfield musi wiedzieć, ożenić się i spłodzić
synów. Tak, synów. Najlepiej kilku.
Powrót do domu nie byłby łatwy nawet w bardziej sprzyjających okolicznościach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]