[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mi się trochę nieswojo i trochę zatrząsłem portkami. Wnet jednak doszedłem do
wniosku, że nie mam się czego bać. Trumienki były jeszcze w surowym stanie,
zbite z sosnowej tarcicy, nie pomalowane ani przyozdobione  po prostu zwykłe
drewniane skrzynie w formie, która mogła przypominać to, co kiedyś miało być.
 Jeżeli mamy dojechać do Tucholi, to nie możemy zwracać uwagi na takie
drobiazgi"  pomyślałem, Duduś pomyślał jednak inaczej, gdyż nie zapomniał
niebawem zaznaczyć:
 Wybacz, ale ja nie mam zamiaru podróżować w tak makabrycznych oko-
licznościach.
Wybaczyłem mu bez trudu i powiedziałem, że Jack London w czasie swej włó-
częgi po stanie Minnesota spał raz w kostnicy i też mu się nic nie stało. Ba, wyrósł
na porządnego człowieka, a jego książki połyka się jednym tchem. Dałem więc
do zrozumienia memu ciotecznemu bratu, że jeżeli chce wyrosnąć na porządne-
go człowieka, to powinien zgodzić się na podróż z trumienkami. Po dłuższym
wahaniu zgodził się.
54
Ulokowaliśmy się w wąskich przesmykach między surowymi deskami i wcale
nie było tak zle. Pachniało nam świeżą sośniną, żywicą i jeszcze czymś nieokre-
ślonym. Podłożyłem plecak pod głowę, wyciągnąłem się wygodnie i zacząłem
wspominać wczorajszy wieczór z Martą. Nie zdążyłem jednak dojść we wspo-
mnieniach do siwej czapli-samotnicy, gdy na zewnątrz usłyszałem czyjś głos.
 Franek!!!  wołał ktoś spod drzwi wozu.  Dawaj te gęsi. Wpakujemy je
do wozu.
 Jesteśmy zgubieni  pomyślałem.  Zaraz otworzą pakę i zobaczą ładne
gęsi". Od czego jednak jest wyobraznia? W tej samej chwili wpadł mi znakomity
pomysł. Odsunąłem wieko pierwszej trumienki i szepnąłem do Dudusia:
 Pakuj się.
 Czyś ty zwariował?  jęknął mój cioteczny.
 Nie, tylko mam świetny pomysł. No, gazem, bo zaraz tu przyjdą.
Duduś już za życia miał minę nieboszczyka, więc było mu  do twarzy" w ja-
snej trumience. Wyglądał zupełnie tak, jak święty Franciszek, którego widziałem
kiedyś w książeczce do nabożeństwa u babci Fąferskiej.
 Ja się tu uduszę  jęknął.
 Nie martw się, to nie komora wysokiego ciśnienia, to ma szpary.  Na
sunąłem na Dudusia wieko trumienki i przez moment wydało mi się, że
żegnam
go już na wieki. Potem szybko wśliznąłem się do drugiej skrzynki dla
niebosz
czyków i  jakby nigdy nic  nakryłem się wiekiem. Dopiero wtedy
zacząłem
naprawdę trząść portkami, bo zdawało mi się, że mnie żywcem zakopują w
tej
sosnowej skrzynce.
Naraz drzwi się otworzyły i usłyszałem ten sam głos:
 Pakuj, Franuś, tylko ostrożnie, żeby się koszyk nie przewrócił.
Ktoś na wieko mojej skrzynki rzucił ciężki kosz, aż deski zaskrzypiały.
 Umarłem w butach  pomyślałem.  Teraz to już nigdy sam nie wyjdę z te-
go oryginalnego więzienia". Przestraszyłem się na dobre, ale bardziej ode mnie
przeraziły się moje sąsiadki znad skrzynki. Podniosły taki gęgot, jakby im ukrę-
cano głowy.
Za chwilę zagrał silnik, wóz zatrząsł się lekko i uczułem, że ruszamy.
Sytuacja nie do pozazdroszczenia: ja w trumience, nade mną smakowite gą-
ski w koszu, a Duduś w drugiej trumience. I wszyscy jedziemy przez prapolskie
ziemie, pełne historycznych pamiątek. Miałem nadzieję, że Duduś domyśli się,
wylezie z trumny i uratuje mi życie. Ale Duduś nie domyślił się. Widocznie bar-
dzo się przejął rolą żywego nieboszczyka i zasnął snem sprawiedliwych. Ja też
postanowiłem zasnąć. Byłem bowiem porządnie wyczerpany przeżyciami dwóch
ostatnich dni.
Gdy się ocknąłem, poczułem się jak mumia faraona Tutenchamona na dnie
egipskiego grobowca, cały zdrętwiały i obolały. Nie mogłem ruszyć ani ręką, ani
55
nogą, nie mówiąc o głowie. Byłem przekonany, że nastąpiła jakaś awaria, bo sta-
liśmy w miejscu i otaczała nas zupełna cisza.
Naraz drzwi wozu meblowego zaskrzypiały, a potem usłyszałem znajomy
głos:
 No, Franek, jak tam gąski, nie podusiły się?
 %7łyją, żyją  powiedział ten drugi.
Słyszałem, jak ktoś ściąga z mojej trumienki kosz. Odróżniałem wyraznie
szurnięcie kosza i odgłos stąpania. Nagle ten drugi zapytał:
 Mietek, czyś ty miał jakąś walizkę?
 Ale skąd  odrzekł ten pierwszy.
 A tu jakaś walizka... z nalepkami, jakby zagranicznego gościa.
W tej chwili usłyszałem dobrze mi znany głos, który wydobywał się jakby
z czeluści piekielnej:
 To moja walizka!
To, co potem nastąpiło, przechodzi ludzkie wyobrażenie. Dał się słyszeć prze-
razliwy, pełen trwogi głos:
 Duchy, jak pragnę skonać!
A potem usłyszałem rumor upadającego kosza, piekielny wrzask gęsi i trwoż-
liwy bełkot:
 Chryste Panie, wyrywajmy!
Pożałowałem biedaków, dzięki którym  trzeba przyznać  ujechaliśmy
spory kawał drogi. Zdobyłem się na heroiczny wysiłek. Podważyłem wieko i unio-
słem się jak Aazarz z grobu.
Tego tylko brakowało. Wrzasnęli jeszcze głośniej, włos im się zjeżył na gło-
wach, oczy stanęły w słup, a potem rzucili się do panicznej ucieczki.
 Panowie  zawołałem za nimi  nie bójcie się, to my, autostopowicze!
Nie uwierzyli. Tak wyrywali, jakby chcieli pogubić buty. Nie pomogły moje
zapewnienia, że nie jesteśmy duchami. Znikli w gęstych zaroślach, które w tej
chwili ujrzałem przy drodze.
Nie wolno nam było dłużej czekać. Wyobraziłem sobie, co z nami zrobią, gdy
wrócą z lasu. %7łałosną marmoladę, oczywiście. Podniosłem więc wieko trumienki
Dudusia. Duduś był pół żywy, pół umarły, jednym słowem, przedstawiał obraz
nędzy i rozpaczy. Nic nie pozostało z jego elegancji ani wyniosłości. Biała koszula
przybrała barwę ścierki, spodnie miały wygląd harmonijki, a muszka? Muszki
w ogóle nie było. I ten męczeński wyraz twarzy! Należało się rozpłakać.
Nie rozpłakałem się jednak, tylko krzyknąłem:
 Zwiewamy, bo mogą wrócić!
Duduś uniósł się z trudem. Pod wpływem tlenu i balsamicznych zapachów
lasu powoli wstępowało w niego życie. Rozejrzał się i zapytał:
 Gdzie moja walizka?
 Jest!  zawołałem.
56
Chciałem mu pomóc wygrzebać się z legowiska, ale nie zdążyłem. Kierowca
z pomocnikiem wracali już z lasu. Byłem pewny, że zaraz padnie sakramentalne
pytanie:  Co wy tu robicie?" I rzeczywiście padło. Odrzekłem, z powagą stosowną
do sytuacji, że podróżujemy autostopem. Czekałem, kiedy zrobią z nas żałosną
marmoladę, ale oni mieli poczucie humoru. Nawet nas nie dotknęli, tylko zaczęli
pokładać się ze śmiechu, zwłaszcza na widok Dudusia.
Zmiali się długo, gęsto, aż do łez, a potem uradzili, że jednak muszą nas w ja-
kiś sposób ukarać. Najpierw kazali nam odnieść kosz z gęsiami do leśniczówki,
przy której się zatrzymali, a potem podwiezli nas kilka kilometrów, zostawili na
szosie, dodali gazu i odjechali.
W ten oto sposób dojechaliśmy do miejsca, którego w żaden sposób nie mo-
gliśmy określić. Było to  gdzieś w Polsce".
 Gdzieś w Polsce" było bardzo ładne. Wokół stary las. Nigdy jeszcze nie wi- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl