[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kształconej w moje zamiary i chęci. Przekazany glejt zawierał krótkie i bardzo rzeczowe info-
rmacje o sposobie dostania się do Bazy Księżycowej. Zdecydowałem się nazajutrz wyruszyć
w podróż. Oznaczało to dopiero początek przygotowań do tej trudnej wyprawy, chociaż nie-
którzy znajomi uczeni uważali podróż na Księżyc za wycieczkę o takim komforcie, jaki
nieprędko dotrze do Ziemi.
 To poligon najnowszej, najmodniejszej techniki  mówiono.
Nie kocham techniki, choć wiem, że bez niej nie byłoby życia. Odsuwałem więc myśl o
podróży, traktowałem ją jak konieczne, wielkie zło. I wtedy jeszcze raz zamyśliłem się nad
Anzelmem Konseliuszem, nad jego pamiętnikiem. Wyrzucasz mu  mówiłem sobie  że
zazdrosny, brutalny, że śmieszny i mały. Tak samo dobrze mógłbyś go krytykować za to, że
musi chodzić, mówić, jeść czy siusiać. Mógłbyś się śmiać ze wszystkich, z tego co w nich
naturalne, pierwotnie ludzkie.
Więc jaki właściwie on powinien być? Jak ożywione roboty, hodowane specjalnie ma-
szyny, służące tylko do imitowania czynności aparatów i urządzeń technicznych, po to, aby
można było się odciąć, uciec na chwilę od sztuczności. Chciałbyś więc dowiedzieć się z
pamiętnika, że twój serdeczny przyjaciel, Anzelm Konseliusz, przestał być w pełni człowie-
kiem, po to tylko, żeby w swojej wyobrazni wystawić mu pośmiertny pomnik? A może 
pomyślałem  on był naprawdę jednym z ostatnich ludzi, w którym sztuka wykrzywiła
trochę naturę? Prawdziwym człowiekiem targanym przez uczucia i namiętności.
Znasz wielu takich?  zapytałem siebie.  Znasz innych podobnych? A sam, jaki sam
jesteś? Pisząc pamiętnik, Anzelm uciekał od współczesności. Ratował w ten sposób swoje
człowieczeństwo  małe, banalne, okrutne, niemądre, ale autentyczne.
To szczególne. W ten sam sposób reagował jego uczeń, jego odbicie i marzenie zara-
zem  Jonis Broczis, dla którego głównym sposobem ratowania Zoi było zamknąć ją, uwię-
zić, to znaczy zachować ją dla siebie. Tkwił w tych obydwu mężczyznach typowo staroświe-
cki, atawistyczny egoizm.
Rozległ się charakterystyczny dzwięk wideofonu. Obraz się nie pojawił. To mnie zaraz
uderzyło. Głos był sztuczny, głos robota mechanicznego. %7ływe roboty wydawały dzwięki
zwierzęce, nieartykułowanie skamlały. I to był ich minus w stosunku do mechanicznych.
 Radzę natychmiast opuścić dom. No, wyjdz szybko z mieszkania, bo będziesz zno-
wu miał kłopoty.
Ktoś liczył widać na to, że znajdzie u mnie zabrany Zoi pamiętnik Konseliusza, że
wyjdę i pozostawię go w biurku, że ulegnę panice.
 A jeśli nie wyjdę?
 To cię wyniosą jak Anzelma Konseliusza.
Chciałem odpowiedzieć, że na pewno nie wyjdę, ale nikt mnie już z tamtej strony nie
słuchał. Wyłączył aparat. Byłem śmiertelnie zmęczony, chciało mi się spać, ale nie miałem
żadnych aparatów ostrzegawczych, nigdy mi nie były potrzebne. Ani aparaty, ani roboty o tej
specjalizacji. Przesunąłem wielką, także antyczną, konsolę, pod główne drzwi. Omal przy tym
nie zbiłem uchylnego lustra, którego boki zdobiły dwa pięknie rzezbione łby końskie.
 No i zatarasowałem swoje drzwi  odezwałem się głośno. Zdarza mi się tak do
siebie na głos mówić tylko wówczas, kiedy jestem naprawdę śmiertelnie zmęczony. Chciałem
choć na kilka godzin zasnąć.
VI
Zbudził mnie wideofon. Zwieciło słońce. Gdy mimochodem spojrzałem na zegarek,
okazało się, że jest dziesiąta. A ja przecież za wszelką cenę pragnąłem dzisiaj rozpocząć po-
dróż do Bazy Księżycowej, do Archana. Na ekranie znowu było tylko jaskrawe światło. Więc
to ten sam.
 Witam  powiedział tym samym co wczoraj głosem.
 Z kim mówię? Dość tej zabawy.  Byłem wściekły, że się zbudziłem, że znowu
mnie jakiś drań napastuje i że jeszcze nie zacząłem przygotowań do swojej podróży.
 Zoja porwana  powiedział tym samym tonem. Może to mistyfikacja, może tam, po
drugiej stronie, dawno już nikogo nie było, a tylko automat odgrywał nakazaną mu rolę.
 Porwana? Co za bzdury. Kto, kiedy ją porwał? Pokażże się wreszcie na wizji, tchó-
rzu.
 Nie pokażę się, staruszku  zareplikował natychmiast, dając mi tym samym znać,
że jest po drugiej stronie naprawdę.  Chcę cię tylko poinformować, że dzisiaj bardzo
wcześnie rano, gdy Zoja wyszła z domu Anzelma Konseliusza i pędem biegła do przystanku
koleopterów, trzech facetów ją pochwyciło i wywiozło. Właśnie koleopterem. Dokąd? Nikt
mnie nie był łaskaw poinformować.
 Dlaczego mnie o tym zawiadamiasz?
 Ponieważ interesowałeś się Zoją i mizrakimi. Co będziesz robił? Na pewno będziesz
działał. Myślę, że mógłbyś ją uwolnić.
 W jaki sposób?
 O, coś wymyślisz.
Chciałem przeciągnąć tę rozmowę. Liczyłem, że lada moment przyjdzie do mnie kole-
ga, którego wczoraj, po rozmowie z Jonisem, zdążyłem jeszcze poprosić poprzez automat o
pomoc w załatwianiu spraw wyjazdowych. Gdyby teraz wszedł, ułatwiłby mi identyfikację
mego rozmówcy, który dzwonił z budki ulicznej lub z wideofonu koleopterowego. Poznałem
to natychmiast po szczególnym pogłosie, jaki panował w tych pomieszczeniach.
 Wiem, co myślisz  gadał dalej  że dzwonię z publicznej rozmównicy. Masz
rację, ja także poznałbym to po pogłosie. Nie sądz jednak, że nakryjesz mnie w tej budce. Już
ją opuszczam.
 Jesteś mizraki  krzyknąłem.
 Ależ oczywiście. We własnej osobie.
Potem była już cisza. Ubierałem się z maksymalną szybkością.
 A nie szukaj niczego w domu Konseliusza. Tam już niczego i nikogo dawno nie ma.
Usłyszałem to, gdy na powtórny sygnał wziąłem, a raczej wyrwałem z magnesu słucha-
wkę.
Oczywiście nie posłuchałem i pierwsze kroki skierowałem do willi Anzelma. Chodniki
magnetyczne były już uruchomione i chociaż jeszcze tak niedawno widziałem ludzi wylatu-
jących z nich podczas pożaru, jakby to były manekiny z trickowego holofilmu, bez drgnienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl