[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chustkę. — Co do tej kraty... Nie pamiętam, jak mówiłaś, na której to ścianie?
— Na północnej — powiedziała, a raczej wyszczebiotała April.
— Ach tak! Więc na północnej... Dziękuję. Do widzenia.
Zszedł już teraz na sam dół, raz tylko przystając, by w zamyśleniu popatrzeć na wil-
lę Sanfordów. Dina czekała, by się oddalił poza zasięg ich głosów, i wtedy dopiero wy-
buchnęła:
— April! Jak mogłaś! Przecież jeśli ten staruszek spróbuje po kracie wspinać się do
willi, policja złapie go na pewno! Aresztują go!
— Wcale by mnie to nie zdziwiło — powiedziała April.
— Ależ wsadziliby go do więzienia!
— Niech wsadzają — odparła April. — Ten człowiek ma pomysły karygodne: „Jesteś
sprytna, moje dziecko”, „Dzień dobry, moje dziecko”, „Dziękuję ci, moje dziecko!” „Do
widzenia, moje dziecko!”. Już ja go urządzę!
— Ejże, moje dziecko! — krzyknął szyderczo Archie.
April rzuciła się na niego, lecz Archie dał nura za plecy Diny.
— Uspokójcie się wreszcie! — napominała Dina. — Po pierwsze, przeszkadzacie ma-
musi w pracy. Po drugie, musimy teraz trzymać się solidarnie razem.
— To prawda — poważnie przytaknęła April. — Inaczej wsypiemy się wszyscy tro-
je.
— Archie, przeproś siostrzyczkę! — surowo rozkazała Dina.
— Przepraszam, że nazwałem cię moim dzieckiem, moje dziecko! — wrzasnął Ar-
chie.
— April, przeproś braciszka! — równie surowo zwróciła się Dina do April.
— Przepraszam cię,Archie, że tym razem spudłowałam — powiedziała April. — Przy
następnej okazji na pewno już urwę ci ucho!
— Zobaczymy! — krzyknął Archie,
— Cicho, sza! — uspokajała Dina.
169
— Jesteśmy wiec w zgodzie i póki rozejm trwa, proponuję skoczyć do Luke’a, żeby
sprawdzić, czy skredytuje nam po szklance syropu słodowego na głowę. Zdaje mi się, że
od śniadania upłynęły już wieki.
— Hura! — wrzasnął Archie i wymknął się zza pleców Diny tak błyskawicznie, że był
już w połowie schodów, gdy starsza siostra mówiła:
— Dobrze, chodźmy.
W godzinę później wracali nieco ociężale do domu. Luka bowiem skredytował po
dwa syropy na osobę, torebkę fistaszków i trzy lizaki. Sprzedawca owoców, handlują-
cy po przeciwnej stronie ulicy, dał im na kredyt kiść winogron, torbę śliwek, trzy brzo-
skwinie i paczuszkę gumy do żucia.Wywiązał się jak zwykle spór, w jaki sposób podzie-
lić sprawiedliwie pięć gum między trzy osoby, lecz — inaczej niż zwykle — rozstrzy-
gnięto go polubownie. Z syropem, fistaszkami, lizakami, winogronami, śliwkami i brzo-
skwiniami w żołądku nikt nie jest zbyt wojowniczo usposobiony.
Archie biegł przodem, wprawiając się w piłkę nożną przy pomocy kamieni, którymi
strzelał do pni drzew. Dina kroczyła z wolna, z wdziękiem i godnością — na wypadek,
gdyby gdzieś w pobliżu znajdował się Pete. April szła zamyślona.
— A jednak nie ma powodu — odezwała się znienacka — by pan Holbrook zabijał
Rileya. Florę Sanford, owszem, ale Rileya? Nie!
Dina wzdrygnęła się i odparła:
— Dziwna rzecz. Ja właśnie o tym samym myślałam.
— Mimo to — wywodziła dalej April — nie możemy go wykreślić z listy podejrza-
nych. Nie możemy żadnego spośród podejrzanych wykluczyć na tym etapie. Pamiętasz?
Tak mówi detektyw w serii Clarka Camerona. On...
Nagle rozległ się gwizdek gdzieś wśród pagórków. Archie stanął, posłuchał, gwizdnął
w odpowiedzi przeraźliwie.
— To Banda! — wyjaśnił siostrom. — Niedługo wrócę!
Skręcił na przełaj w górę stoku i wkrótce zniknął dziewczynkom z oczu.
April westchnęła.
— A więc, jak mówiłam — podjęła przerwaną rozmowę. — Każdy, kto jest wplątany
w jakikolwiek sposób w tę historię...
— Halo, dzień dobry! — zawołała Dina.
Na przeciwległym chodniku ukazała się znajoma postać Pierre’a Desgranges, podą-
żającego nad ocean ze sztalugami, składanym krzesłem i przyborami do malowania.
Pierre Desgranges zatrzymał się, przywitał, przekazał ukłony dla matki, wreszcie od-
szedł.
— Stanęłyśmy na tym — zaczęła znowu April — że nikogo... — Urwała nagle.
— Co się stało? — zaniepokoiła się Dina.
— Nic — odparła April. — Coś mi przyszło na myśl... — Odwróciła głowę w stronę,
170
skąd przyszły, wiedząc, że Dina na pewno zrobi za jej przykładem to samo i może dzię-
ki temu nie zauważy samochodu, w którym u wjazdu do ich ogrodu czeka Rupert van
Deusen,
Należało działać błyskawicznie. Jeżeli podejdą do samochodu razem, a młody czło-
wiek podający się za Ruperta van Deusena zacznie z nimi rozmowę — będzie klops!
Czemuż, ach czemuż nie powiedziała Dinie wcześniej o całej tej historii! Teraz było za
późno.
— Wiesz, Dino — zaczęła. — Może by... Właśnie myślę... Bo może...
— Przestań stękać! — surowo napomniała ją Dina. — O co chodzi?
— O pana Desgranges — odparła April. — To bardzo podejrzany osobnik. Poszedł
nad ocean, żeby tam malować. Myślę, że powinnaś iść za nim i nawiązać pogawędkę.
— Ja? — zdziwiła się Dina. — Dlaczego?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]