[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zdradził swą obecność. Kiedy nic takiego nie następowało, ruszała dalej, oglądając się raz za
razem. Walery musiał przeskakiwać od krzaka do krzaka, szybko i niepostrzeżenie, przy tym
starał się jeszcze dotrzymać jej kroku, bo znikłaby mu z oczu i wielodniowe trudy znów
poszłyby na marne. Na szczęście las tu był pusty i na tyle rzadki, by mógł podążać za nią w
przyzwoitej odległości.
Kiedy przypadkowo zobaczył żebraczkę w Białodrogach, od razu pomyślał, że tylko
ona może go zaprowadzić do kryjówki Chyłypcia. Nie poszedł wówczas z posterunku wprost
do domu, ale zasiadł się i czekał, co owa jejmość zrobi dalej.
Baba była tu zadomowiona, za pan brat nie tylko ze starą Modryńcową, ale ciągle też
miała jakieś konszachty z Krysoczką. Niestety, nie mogąc prowadzić obserwacji jak wtedy,
przy chałupie Wiewiórowej, dzień i noc, kiedy czuwało ich trzech, nie był pewny, czy baba w
ogóle nie opuszcza domu, czy też on nie trafia na odpowiednią porę.
Pożar tartaku i wydarzenia z nim związane skomplikowały Waleremu sprawy.
Modryńcowie zamieszkali u sąsiadów, baba zaś znikła bez śladu. Tylko przypadek sprawił, że
wpadł ponownie na jej ślad i dowiedział się, że nadal trzyma z Modryńcową. Teraz
obserwował dom sąsiadów udzielających gościny pogorzelcom.
Kiedyś przyszedł tu nad ranem, z zamiarem pozostania do południa. O świcie
zobaczył żebraczkę. Wracała cała niemal mokra od rosy, buty miała ubłocone mimo trwającej
już od dawna suszy, w ręku niosła kobiałkę z rogożyny. To pozwoliło przynajmniej z grubsza
ustalić kierunek jej wyprawy - bagna.
Teraz już nie warował pod chałupą, ale na skraju lasu, co gwarantowało, że starucha
nie wykryje go zaraz na początku, bo jeśli spodziewała się śledzenia, to przez kogoś, kto
czatowałby we wsi i stamtąd dopiero ruszał jej śladem.
Ale w lesie baba znikła jak kamień w mętnej wodzie. Nie pozostawało nic innego, jak
tylko przeszukać Tereszański Bór, a zwłaszcza Kozle Bagno.
Przez wiele dni krążył więc Walery po bagnie, zbadał wszystkie dostępne miejsca -
niczego nie znalazł. Owszem, były jeszcze wielkie i nie zbadane obszary, ale jak tam dojść,
nie wiedział, każdy nieuważny krok mógł się skończyć tragicznie. Niemniej czuł, że kryjówka
Chyłyńskiego musiała być gdzieś tam właśnie, szukał więc dalej.
I właśnie dzisiaj szczęście mu dopisało: odpoczywając wśród rachitycznych,
bagiennych brzózek posłyszał jakiś szelest, ktoś szedł przez bagno i to gdzieś bardzo blisko.
Zobaczył babę żebraczkę, nie zachowywała zwykłej ostrożności, najpewniej czuła się tu
zupełnie bezpiecznie. Drogę musiała znać wybornie, przeskakiwała z kępy na kępę, gdzie
trzeba podpierała się rzuconym tu niby przypadkiem brzozowym drągiem, gdzie trzeba
przeskoczyła kładkę nad topieliskiem, zaraz ją za sobą ściągając. Musiała używać nie lada
forteli, żeby taką topiel pokonać. Sobie tylko wiadomymi przejściami brnęła w coraz dziksze
uroczyska, zmierzając do jakiegoś niedostępnego, zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca.
Idąc za nią, Walery nieraz się o śmierć otarł, parokrotnie tylko gałęzie nikłych brzózek
ratowały go przed utonięciem. Ubłocony po pas, póznym popołudniem stanął wreszcie, jak
sądził, przed kryjówką. Nie szedł jednak dalej, zaszyty w kępie trzcin przyglądał się okolicy.
Na wyniesionej ponad bagna, nieco suchszej niż otoczenie polance, stała na pół
rozwalona szopa, przykryta starą, obsiadła przez muchy strzechą. Nieco dalej, prawie całkiem
przysłonięty zaroślami, widniał zrujnowany szałas. Może kiedyś była tu jakaś sadyba
Smolarzy czy maziarzy, których bieda już dawno stąd wygnała, jakimś cudem lata całe
przetrwały budynki, a nawet studnia. Jej drewniana cembrowina ostała się czasowi, zapewne
była też czynna, bo leżała tam niedługa tyczka, do której czepiano wiadro. Przed szopą -
złamana niedawno, zielona jeszcze brzózka, przy szałasie druga... A więc ktoś tu mieszkał.
Walery bez pośpiechu oczyścił z błota obrzyna, wytarł naboje i czując miękkie
ustępowanie sprężyny, wciskał je do magazynku, wchodziły z cichym chrzęstem. Nie
zakładając zamka, spojrzał przez lufę - czysta. Wsunął zamek, nabój wszedł bez oporu.
Zaryglował. Nie zabezpieczając broni odgarnął nieco gibkich trzcin. Dookoła pachniało
rozgrzanym bagnem, powietrze miało posmak brzozowych liści i torfu.
Baba, która znikła w szopie, wyszła teraz. Z szałasu wzięła naręcze chrustu,
popatrzyła jakoś podejrzliwie dookoła i weszła z powrotem do szopy. Zaraz spod kalenicy,
dziurami w dachu zaczął wychodzić niebieskawy dym - widać przyrządzała jakąś strawę.
Ruszył w kierunku szopy.
Był parę kroków od wejścia, kiedy z wiadrem w ręku znów pokazała się baba. Stanęła
jak wryta, nie wierząc własnym oczom, z przerażenia niezdolna do wydania głosu.
- Wracaj! - skinął głową w stronę drzwi.
Jej wzrok przez chwilę spoczął na broni. Chyba go poznała, spotkali się przecież u
Wiewiórowej. Jeśli nawet nie poznała, to sposób, w jaki się tutaj pojawił, nie pozostawiał
żadnych wątpliwości, co do celu jego wizyty. Upuściła wiadro na ziemię.
- Atamanie!... - zaskrzeczała.
- Milcz! - szturchnął ją pękatą lufą obrzyna pod żebro. - Gdzie on jest?
Nagle baba wpadła w drzwi prowadzące do szopy i znikła. Nie gonił jej, odskoczył,
spodziewając się stamtąd strzału. Nic takiego nie nastąpiło. Mimo to zapadł w najbliższe
zarośla i czekał. Nie minęła minuta, kiedy zobaczył żebraczkę, wypełzającą z dziury pod
podwaliną, już rwała ku ścieżce.
- Stój, zastrzelę! - zawołał za nią.
Nie stanęła, huknął strzał, niecelny, ale baba zmieniła kierunek ucieczki, skręciła
wprost w bagno.
- Zabrałam wszystko, atamanie!... - rozległ się jej śmiech.
Tam do diabła, zwariowała starucha, czy co? Po chwili namysłu ruszył za nią.
Zdumiewające było to, że nie starała się już niczego omijać, waliła wprost przed siebie, w
największą topiel.
Wyłamał suchy brzozowy drąg i ruszył za uciekającą. Niejasno domyślał się, że baba,
wziąwszy, co było do zabrania, wabi go za sobą możliwie najdalej od kryjówki, nie dbając już
o własne życie. Wkrótce upewnił się co do tego: na suchszym miejscu, mając pewną
możliwość pozostawienia go w tyle przynajmniej w takiej odległości, by nie zagrażał jej
celny strzał, nie skorzystała z tego, a nawet jakby czekała, brnąc w coraz straszniejsze
trzęsawisko.
Macał przed sobą grunt drągiem i szedł jej śladem. Coraz trudniej było wyciągać nogi
z błota, za każdym krokiem na powierzchni wody pękały z sykiem pęcherzyki śmierdzącego
powietrza. Nagle pośliznął się na jakiejś zgniłej kłodzie i od razu zapadł po pas. Kiedy
wygrzebał się przy zbawiennej pomocy drąga, baby nie było widać.
Cztery kroki przed sobą zobaczył, jak szamoce się i miota krzak czarnej, bagiennej
brzozy. Nagle krzak poszedł w głąb, a w jego miejsce wynurzyła się ludzka głowa, jak zjawa
z błota i włosia.
Obok głowy wynikała z głębi i ręka, z czymś, co zapewne było jakimś węzełkiem
utytłanym w błocie. - Masz, to skarb, bierz!... - zaskrzeczała baba i odrzuciła węzełek od
siebie.
Ten ruch musiał ją pozbawić oparcia. Zobaczył strach w jej oczach. Gwałtownie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl