[ Pobierz całość w formacie PDF ]
A Conan dopiero przygotowywał czary, którymi miał zdobyć
Fahrgo.
Rankiem pod murami miasta dały się słyszeć głosy
szorstkie i gardłowe, jakby wydawane
przez drapieżne zwierzęta wykrzykujące w języku Kitharów:
Wielki Niedzwiedz odwrócił się od ludu, który o nim
zapomniał! Przybędzie po
wierzchołkach traw, ponad Zielonym Morzem i biada tym,
którzy staną na jego drodze!
Uchodzcie mieszkańcy Fahrgo, fałszywi synowie
Niedzwiedzia, ucłiodzcie, póki jeszcze jest
czas!
Strażnicy na murach krzyczeli z przerażenia i wielu z
nich uciekłoby z posterunku, gdyby
nie nagie ostrza mieczy ich dowódców, trzęsących się ze
strachu przed gniewem zarówno
bogów, jak i Ozarka. Niektórzy skakali z murów i tonęli w
bagnistej fosie, bojąc się
chodzących jak ludzie niedzwiedzi bardziej niż śmierci.
W wysokich trawach, za gęstymi zaroślami otaczającymi
mury Fahrgo, Conan powracał na
spotkanie swoich ludzi, a na jego ustach malował się
ponury, pełen satysfakcji uśmiech.
Teraz zapalcie swe pochodnie, niedzwiedzie nakazał
wojownikom odzianym w gęste
brunatne futra rozniecajcie ogień wzdłuż całej
wschodniej ściany miasta. Podpalajcie
suche trawy, które wy nazywacie kentyr, a jeśli nie
będzie się zajmować, ścinajcie krzaki
mieczami i rzucajcie ich szczyty w ogień. Uważajcie
tylko, by nie wdychać dymu. Kiedy jego
kłęby uniosą się nad miastem, a strażników na murach
porwie śmiech śmierci, przybądzcie na
drogę, gdyż wtedy nadejdzie czas ataku.
Mężczyzni odpowiedzieli mu stłumionymi okrzykami i
przytknęli pochodnie
przygotowane wcześniej, do pochodni Conana. Cymmeryjczyk
czekał z Vigomarem w
miejscu, gdzie uwiązano do pali złapane niedzwiedzie.
Zwierzęta uchwyciły w nozdrza
zapach dymu i mruczały niespokojnie, kołysząc głowami i
przestępując z nogi na nogę.
Strona 116
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedzwiedzia.txt
Conan przyglądał się temu z uśmiechem na twarzy.
Nie bójcie się małe Wielkie Niedzwiedzie! rzucił.
Nim minie noc żaden z was nie
będzie głodny!
Suche trawy paliły się z trzaskiem, a nad ich gęstwą
pojawiły się języki płomieni, które
wiatr kierował na bujne krzaki, których ciemnozielone
liście zwijały się i czerniały
pozostawiając po sobie kłęby gęstego, czarnego dymu.
Aodygi łamały się nadpalane od dołu,
a włochate kwiatostany wraz z miriadami nasion padały w
ogień i wybuchały krociem małych
eksplozji, a dym stawał się coraz gęściejszy i unosił się
coraz wyżej. Ogromna, czarna chmura
uniosła się nad bagnem i kierowana wiatrem zbliżała się
do murów Fahrgo.
Conan czekał spokojnie z drapieżnym uśmiechem na twarzy,
a Vigomar stał obok niego
patrząc na czarny kłąb rozwartymi szeroko oczyma.
To tylko dym powiedział niepewnie. Kitharowie nie
wezmą go przecież za Boga
Niedzwiedzia. I co z tym śmiechem śmierci?
Conan mruknął coś pod nosem nie chcąc wyjawiać wszystkich
sekretów rośliny
nieustającej radości, jak zwali ją mieszkańcy Khitaju. W
końcu powiedział:
A jak było poprzedniej nocy, gdy słyszałeś głos Fahrgo
i przemawiały do ciebie kolory,
a dzwięki były niczym niebo o świcie? Obwieściłem
strażnikom, że Bóg Niedzwiedz zwróci
na nich swój gniew, a moja magia potrafi stwarzać nie
tylko miłe wizje, jakich doznałeś.
Twa magia& Vigomar z obawą wypowiedział te słowa.
Panie, wybacz, że o tym
zapomniałem!
Kitharowie nie zapomną odparł krótko Cymmeryjczyk.
Czarne dymy o cierpkim zapachu dotarły już do blanków i
dały się słyszeć jękliwe krzyki
przerażenia przerywane co chwila wybuchami kaszlu.
Strażnicy słali w ciemność strzałę za
strzałą nie bacząc na to, że nie widać było żadnych
napastników i nie zważając na rozkazy
swych dowódców, gdyż strach zaćmiewał ich umysły. Opętał
ich też szaleńczy śmiech,
zabierając im siły i tworząc w umysłach obraz rzucającego
się na miasto ogromnego,
czarnego niedzwiedzia w miejsce chmury dymu. Wtedy
śmiejąc się opętańczo odwrócili się i
Strona 117
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedzwiedzia.txt
rzucili z bronią na swych dowódców, a gdy zabili
wszystkich, którzy do tej pory nie uciekli,
rzucili się w panice w dół, ku pogrążonemu w chaosie
miastu, w przerwach między
wybuchami diabelskiego chichotu krzycząc z przerażenia.
Ozark opuścił swój złoty tron i wyszedł na ukryte, w
uniesionym setkami stóp pyle, ulice
Fahrgo. Szedł kołysząc swym tłustym ciałem, złorzecząc co
chwila, gdy uliczny bruk ranił
jego bose stopy, nie nawykłe do chodzenia. Kazał posłać
na ofiarę Bogowi Niedzwiedziowi
swych najlepszych i najbardziej lubianych niewolników, a
oszaleli mieszkańcy miasta
własnymi rękami mordowali swych synów i córki, by
przypodobać się bóstwu. Kapłani nie
mieli już sił, by co chwila unosić ofiarne sztylety, ich
szaty były szkarłatne od krwi ofiar, a
ich noże stępiły się na kościach. Nadal jednak czarne
dymy unosiły się nad miastem i było ich
coraz więcej z każdym podmuchem porannej bryzy. Dymy
dostawały się do domów, nawet
do największej świątyni Boga Niedzwiedzia i wszędzie,
gdzie się pojawiały rozlegał się
szaleńczy chichot i okrzyki przerażenia.
Poza murami, w gęstwinie traw Conan uznał, że nadeszła
pora na decydujący atak. Zwołał
przed siebie swych ludzi ubranych w namaszczone tłuszczem
maski z sierści i niedzwiedzie
skóry zakrywające całe ich sylwetki. Część z nich
trzymała w dłoniach powrozy, na których
uwiązane były niedzwiedzie.
Moja magia przygotowała nam drogę! zawołał. W
mieście znajdziecie tylko ludzi
porażonych opętańczym śmiechem, którzy na wasz widok będą
uciekać i błagać o litość.
Zabijajcie! Tnijcie bez litości, by zakończyć niewolę
swego ludu! Gdy skończy się walka,
wolno wam będzie splądrować miasto, ale połowa łupów musi
być& ofiarowana Cromowi i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]