[ Pobierz całość w formacie PDF ]

górne, a jak zabraknie mi drew na opał, przeniosę się do
Tincup.
Tabletek wystarczy mi do wiosny. Czystej wody mam
nadmiar. Tylko czy wystarczy zdrowych zmysłów na
tkwienie w tej cholernej dziurze, i to na trzezwo, przez
kolejne pięć albo i sześć miesięcy?
Słońce wyjrzało dzień po tym, jak skończyła się gorzała.
Sprawdziłem w kalendarzu. Siedemnastego dnia. Zaraz...
Przemyłem twarz i raz jeszcze przeliczyłem kreski wyryte
na ścianie. Było ich osiemnaście. Zacząłem je wycinać
nożem po pierwszym tygodniu. Zatem zsumujmy...
Osiemnaście i siedem daje dwadzieścia pięć. Dwadzieścia
pięć dni na pierdolonym odludziu w towarzystwie flaszki i
tego przygłupa Steve'a?
Można się załamać.
Wyszedłem przed dom, oparłem się o słupek werandy
i spojrzałem w niebo, starając się obliczyć dokładną datę.
Jeśli opuściłem bunkier dwudziestego pierwszego sierpnia
- szybko pododawałem na palcach - dziesiątego albo
jedenastego września dotarłem do tunelu, potem trzy, nie,
cztery dni na dotarcie do Aspen i te dwadzieścia pięć tutaj.
- Dziesiąty pazdziernika? Jedenasty? Dziewiąty? Pie-
przyć to. Ważne, że niebo przestało płakać - mruknąłem.
- Na moje oko mamy dziś dziesiątego - powiedział
Steve z charakterystycznym wieśniackim zaśpiewem.
Spojrzałem na niego. Siedział tam. gdzie zwykle, na
pieprzonym bujanym fotelu, i szczerzył się do mnie jak
głupi.
- Akurat. Chyba dlatego, że umiesz liczyć tylko do
dziesięciu, synu karła i kozy.
Zamknął się natychmiast. Wiedziałem, jak mu przy-
gadać. Wysoki nie był, a ta jego rzadka bródka też koja-
rzyła się jednoznacznie.
Przeciągnąłem się.
- Muszę teraz poczekać dzień albo dwa, aż ziemia
nieco przeschnie, a potem ruszam w drogę.
Nie odpowiedział, bujał się w tym swoim cholernym
fotelu i patrzył w stronę jeziora.
- Nie liczyłeś chyba na to, że zostanę tu z tobą na
zawsze.
W odpowiedzi wydął tylko wargi i odwrócił się jeszcze
bardziej.
- Sądziłeś, że zabiorę cię z sobą?
- Owszem - odburknął.
- Chłopie, znamy się dopiero od... no właśnie, od kie-
dy?
- Od tygodnia - przypomniał mi.
Tak, będzie już tydzień, jak znalazłem go w kowboj-
skiej chacie niedaleko zapory. Siedział w kącie, trzęsąc się
jak osika. Sądząc z ciuchów, był jednym z pracowników
obsługujących tamę. Na piersi miał naszywkę z napisem
Steve i na to imię reagował. Zabrałem go ze sobą, zdaje
się, że z radości nawijałem całą drogę, nie dając mu dojść
do słowa. Dopiero wiele godzin pózniej, przy kominku, j
kiedy wyschnął i ogrzał się, a mnie gardło rozbolało od
gadania, wysłuchałem jego historii. W sumie dość prostej i
krótkiej. Urodził się w Buena Vista, przyjechał do parku
Taylora, kiedy miał sześć lat - jego stary dostał pracę przy
budowie tamy - tutaj też dorósł i został, zauroczony
pięknem tej dziczy, kiedy rodzice zdecydowali się wrócić
do cywilizacji. Był odludkiem, wyciągnięcie z niego
każdego faktu kosztowało mnie sporo perswazji i
cierpliwości. Nie pił, czym w ogólnym rozrachunku, po
pierwszej urazie, ujął mnie za serce. Gdyby był podobnym
mi chlorem, wyczerpalibyśmy gorzałkę już dawno i pewnie
pozabijalibyśmy się wzajemnie, siedząc
0 suchym pysku w długie, nudne, deszczowe wieczory.
- Nie możesz jechać ze mną - bąknąłem.
- Dlaczego? - zapytał tak cicho, że ledwie go usły-
szałem.
- Steve... - Długo szukałem jakiegoś sensownego ar-
gumentu. - Ktoś musi pilnować tej pierdolonej tamy.
- Przecież już dawno się przelała.
Miał rację, poziom wody przekroczył wszystkie granice
i dzisiaj woda lała się szerokim strumieniem do gardzieli
poniżej, zamieniając płynący tam strumyczek w rwącą
rzekę. Widzieliśmy to obaj.
- Ale nadal stoi - odparowałem. - Chłopie, jesteś
świetnym kompanem, ale uwierz mi, tam gdzie jadę, nie
będzie dla ciebie miejsca. To nie twój świat. Poza tym, jak
chcesz się ze mną pomieścić na motorze? - Wreszcie
znalazłem wytłumaczenie nie tylko sensowne, ale i
prawdziwe.
- Zostawisz mnie tu samego? - zapytał płaczliwie.
- Wytrzymałeś trzy lata, wytrzymasz kolejne siedem -
odparłem uspokajającym tonem.
- Sam?
Tu mnie miał. Parę tygodni samotności doprowadziło
mnie na skraj szaleństwa, a jemu chciałem zafundować
siedem lat karceru. Spojrzałem na trójkołowiec. Może
udałoby się upchnąć go jakoś na tyle kanapy? Albo przy
mocować krzesło na jednym z szerokich błotników?
Pewnie potrafiłbym to zrobić, dysponując odpowiednią
ilością czasu. Ech, Steve, gdybyś był kobietką, nie
facetem..
I nagle mnie olśniło!
- Nie będziesz sam, obiecuję! - powiedziałem to tak
żarliwie, że aż spojrzał na mnie zaciekawiony.
- O czym ty mówisz, u licha? - Wieśniak, nawet po
rządnie zakląć nie potrafił.
- Znam fajną laskę. Z Tincup... - zawiesiłem głos
znacząco.
Musiał bywać w tej zapadłej dziurze od czasu do cza-
su, na pewno znał tamtejsze dziewczęta. Kto wie, może
nawet uderzał do którejś. Patrzyłem mu prosto w przy-
mknięte oczy. Skrzywił się. Che, che. Trafiłem.
- No, nie wiem...
- Która ci się podobała, gadaj!
Zrobił dziwną minę, znów spojrzał na jezioro.
- Hanna - odparł po chwili.
- Hanna, Hanna... - mruczałem, jakbym zastanawiał
się, czyją znam.
- Nauczycielka - dodał.
- Wysoka brunetka przy kości - opisałem ją po chwili
milczenia. Skinął głową, nic nie mówiąc, a ja uśmiechną-
łem się tryumfalnie. - Jeszcze dzisiaj pojadę do Tincup... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl