[ Pobierz całość w formacie PDF ]

teraz?
Wskazał kamienny krzyż, który zdawał się sięgać nieba.
- Tam? - zdziwiła się. - Byłam tam przecież kilka godzin temu. Nikogo nie
widziałam... Dobrze, schowamy samochód.
Wjechali na skraj lasu i ukryli auto między drzewami.
W chwilę pózniej dotarli do krzyża. Słońce było już nisko, ale do zachodu zostało
jeszcze trochę czasu. Ponad lekko pofałdowaną równiną kładł się wieczorny spokój. Od
zachodu, za ruinami miasteczka, wznosił się las, od wschodu ujrzeli błękitniejące szczyty gór,
mogli się domyślać, że to Ardeny.
Marc le Fey zatrzymał się przy potężnym dębie.
- Tutaj go zostawiłem - zabrzmiał jego ochrypły głos.
Sissi spojrzała na Marca pytającym wzrokiem, ale nic więcej nie powiedział.
 Zostawiłem go ? Starała się odtworzyć przebieg wydarzeń.
- Czy został ranny tam na równinie?
- Tak.
Marc niechętnie odpowiadał, nie był przyzwyczajony do używania aż tylu słów.
- Ja... dalej nie mogłem. Musiałem sprowadzić pomoc. Wszedłem do lasu. Więcej nie
pamiętam.
- A szpital polowy?
- Poszedł do diabła! - rzucił szorstko, a po chwili szepnął sam do siebie: - Madeleine...
To imię padło tak nieoczekiwanie, że Sissi drgnęła.
- Kim jest Madeleine? - spytała ostro.
Lodowato szare oczy powoli zwróciły się w jej stronę. Sissi z trudem wytrzymała ich
spojrzenie.
- David miał ją odnalezć. Jean - Pierre...
- Nic nie rozumiem.
- Ech - mruknął zniecierpliwiony, nie zamierzał najwidoczniej marnować cennych
słów na wyjaśnienia.
Ruszył w głąb lasu, nie upewniwszy się nawet, czy Sissi pójdzie za nim.
Co za okropny człowiek! pomyślała dziewczyna. Na ile można być niewychowanym i
bezczelnym?
Posuwała się za nim ostrożnie, myśląc o usłyszanym imieniu. W jaki sposób pojawiło
się ono tu, w samym środku wojny? Wiedziała, że David nie przebywał w tej okolicy zbyt
długo i, o ile się orientowała, nie miał ani chwili wytchnienia. Kiedy znalazł czas na
zawieranie znajomości z dziewczętami? A Jean - Pierre? Kto to był?
Nagle Sissi poczuła ogarniający ją lęk. Uświadomiła sobie, że znalazła się oto w głębi
lasu sam na sam z tym odpychającym mężczyzną. Patrzyła na jego silne, umięśnione ciało, na
jego ruchy, zwinne jak u dzikiego kota. Był bardziej drapieżnym zwierzęciem niż
człowiekiem, ale Sissi owładnęło nagle współczucie, kiedy tak na niego patrzyła.
Współczucie dla Marca le Fey? Co za absurd! Mimo to dławiło ją w gardle, sama nie
rozumiała, dlaczego.
Właściwie nie bała się go tak bardzo, właściwie nie wierzyła, że mógłby jej zrobić coś
złego. Zachowywał taką obojętność... Nagle jednak wyobraziła sobie ręce Marca, obejmujące
jej ciało, jego dziką twarz tuż przy swojej i wtedy ogarnęła ją przemożna ochota, by odwrócić
się i pobiec daleko, daleko stąd.
Dlaczego? Przecież nic jej nie zrobił! Ledwie zwracał na nią uwagę.
ROZDZIAA VI
Marc zatrzymał się przed starą bramą w ogrodzeniu.
- Ja już tu byłem - szepnął.
- Tak? Pamiętasz to?
Skierował na Sissi wzrok jakby nie z tego świata. Potem powoli wszedł do środka.
Sissi pospieszyła za nim.
Dopiero teraz się zorientowała, że stoją obok ruin posiadłości, którą widziała z miasta.
Reakcja Marca była zaskakująca. Zagryzł zęby z całej siły, po raz pierwszy w jego
lodowato szarych oczach pojawiło się ożywienie. Wydawało się, że zapomniał o jej
obecności, gdy tak błądził wzrokiem po resztkach spalonych ścian i poczerniałych
fundamentach.
Sissi czekała. W końcu, aby przerwać ciszę, spytała:
- Jak właściwie trafiłeś do stodoły Bernarda?
Na powrót stał się sobą, obojętny i niewzruszony.
- Nie wiem. Zostawiłem Davida... Obudziłem się gdzieś w lesie. Ktoś przykrył mnie
zielonymi gałęziami...
Nagle, jakby dopiero teraz to sobie uświadomił, dodał zaskoczony:
- To musiał być David!
Sissi spontanicznie złapała go za ramię.
- Tak myślisz? Czy myślisz, że to zrobił David?
Albo go zabolało, albo nie chciał, żeby go dotykała. Energicznie cofnął rękę.
- Przepraszam - powiedziała Sissi. - No a potem?
- Nie pamiętam. Przypuszczam, że szedłem w nocy. Chyba widziałem przed sobą
jakieś domy. Stodołę...? Nie wiem.
- Rozumiem.
Dotarł więc do skraju miasta sam, zamroczony bólem i osłabiony utratą krwi.
- Ale jeżeli to był David? - spytała Sissi żałośnie. - To gdzie on teraz jest? Nikt go
przecież nie widział.
Zapadła cisza. Oboje pomyśleli o tym samym. Gdzieś tutaj, niedaleko w lesie, leżał
bezradny ranny żołnierz. Trwało to wiele dni...
Sissi nie zdawała sobie sprawy, że myśli głośno:
- Taki szmat drogi od domu w Norwegii! Samotny, bez jedzenia, bez pomocy... Chyba
sobie nie poradził.
Czuła, że blednie. Zamknęła oczy, a kiedy na powrót je otworzyła, napotkała wzrok
Marca. Był całkiem pozbawiony wyrazu.
Ten mężczyzna ma niespotykaną zdolność ukrywania wszelkich uczuć, pomyślała.
Długotrwały trening? A może David nic dla niego nie znaczy? Nie jest wszak jego bratem
blizniakiem, nie wychowywali się razem, nie stali razem przy trumnie ojca.
Marc drgnął i syknął:
- Cicho!
Dotarły do nich podniecone głosy, mówiące po francusku. Jacyś ludzie zbliżali się do
głównej bramy posiadłości. Sissi udało się zrozumieć ich słowa.
- Chłopca chcę mieć żywego, dziewczynę możecie zastrzelić.
- Sądzę, że im ktoś pomaga.
- Jego także zastrzelić. Wezcie oba samochody, zablokować wszystkie drogi!
Marc trącił łokciem Sissi.
- Wracamy, szybko!
Po raz pierwszy okazał odrobinę solidarności. Ale czy naprawdę po raz pierwszy?
Czyż wcześniej nie pomógł Davidowi?
Marc le Fey był w istocie dziwnym stworzeniem!
Dotarli do auta i już po chwili mknęli z powrotem ku miastu. Nie bardzo wiedzieli, co
począć. Sissi zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Francuzi goniący chłopca i dziewczynę?
I kogoś, kto im pomagał?
Kiedy zbliżyli się do pierwszych domów, zobaczyli jadący z przeciwka niemiecki wóz
patrolowy.
Marc krzyknął i złapał kierownicę.
- Widzę - powiedziała Sissi spokojnie i zawróciła tak gwałtownie, że niemal otarła się
o ściany domów. Niemiecki wóz przyspieszył.
- Twój samochód jest chyba szybszy? - spytał Marc.
- Mam nadzieję - odrzekła.
Nagle krzyknęła tak przerazliwie, że aż zabolały go uszy:
- Spójrz! Tam w dole, na skraju lasu! Widzisz te trzy osoby? Młoda dziewczyna, która
ledwie trzyma się na nogach, mały chłopiec. I... Marc, to jest David!
David przerzucił sobie Madeleine przez ramię i niósł ją przez las. Chwała Bogu, że
Michel daje sobie radę sam, pomyślał. Udało im się zniknąć z oczu prześladowcom, ale na jak
długo?
Madeleine oddychała ciężko, świszczało jej w płucach. David obawiał się o jej stan,
sam także czuł się bardzo zle. Bolała go zraniona głowa, nie mógł już dłużej nieść chorej
dziewczyny.
Potrzebujemy żywności, pomyślał. Wtedy moglibyśmy dokonywać cudów! Ale jak
myśleć o zdobyciu jedzenia, kiedy i przed nami, i za nami czai się niebezpieczeństwo?
Dlaczego pobiegli właśnie w tym kierunku? Jeżeli wyjdą z lasu, trafią prosto w ręce
wroga. Jakie mieli szanse? %7ładnych. Absolutnie żadnych!
Mimo to nie przestawał powtarzać:
- Szybciej, szybciej!
Zbiegli na dół i znalezli się na drodze.
- Samochód! - zawołał Michel zrozpaczony. - Są już tutaj!
David usłyszał krzyk Madeleine, która osunęła się na kolana. Również chłopiec się
poddał.
Cóż innego mogli uczynić? I tak by nie uciekli przed samochodem, nie mieli też sił,
by zawrócić, zwłaszcza Madeleine. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pumaaa.xlx.pl